Polonia Winnipegu
 Numer 44

              9 października, 2008      Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Poza gniazdem. Wizerunki emigrantki polskiej w Kanadzie w XX wieku. Książka prof. Marii Anny Jarochowskiej.

INDEX

POZA  GNIAZDEM. WIZERUNKI  EMIGRANTKI  POLSKIEJ  W  KANADZIE  W  XX  WIEKU

CZĘŚĆ DRUGA : W pojedynkę

ROZDZIAŁ II

Etap pierwszy ( 1900 -1940 )

W pierwszej połowie ub.wieku Polki emigrowały do Kanady przeważnie jako żony lub narzeczone wcześniej przybyłych imigrantów, ewentualnie jako dorastające córki. Łączenie rodzin następowało zwykle po kilku, lub nawet kilkunastu latach oczekiwania, podczas których mężczyzna zbierał pieniądze potrzebne do sponsorowania i sprowadzenia rodziny, a także odpracowywał swoje zobowiązania podpisane przy podaniu o imigrację do Kanady. Wielkie prace budowania kolei, łączących powstające miasta, popierane przez rządy prowincjalne albo nawet przez rząd federalny wymagały robotników , których łatwo można było przenosić z miejsca na miejsce w miarę postępu robót. Stąd w pierwszych dekadach XX wieku świeżo przybyły Galician, być może polski ubogi imigrant, najpierw wędrował po różnych obozach drwali , po obozach przy budowie linii kolejowych, pracował w kopalniach węgla lub różnych metali i znów wracał do obozów drwali. Życie miał monotonne i prymitywne : praca, posiłki i sen. W dnie wolne od pracy jeździł do najbliższego miasteczka ; tam mógł wydać zarobione pieniądze na wódkę i prostytutki. Jeśli miasteczko było daleko lokalne prostytutki zakładały w pobliżu drwali swoje przenośne pomieszczenia z salą do tańca i barem z alkoholami. Niektórzy mieszkańcy oburzali się na niemoralność, ale przeważnie zajęci byli swoimi własnymi sprawami, a dopływ pieniądza zawsze się w miasteczku przydawał. Mieszkańcy jego, z własnego doświadczenia wiedzieli, że młodzi, samotni mężczyźni potrzebowali odprężenia. Było powszechnie wiadomo, że wielkie kompanie potrzebują robotników, których można bez trudności przenosić z miejsca na miejsce i nowi imigranci świetnie tę rolę spełniali.

Dziewiętnastowieczny eksperyment z emigracją całej parafii z Kaszub w Polsce, prowadzonej przez polskiego księdza, który wyjechał z Kraju razem z emigrującymi rodzinami zakończył się wprawdzie sukcesem i zbudowaniem osiedla Wilno koło Barry's Bay, w Ontario, ale więcej razy nie został powtórzony, a od końca XIX-go wieku Kanada kładła nacisk na młodych samotnych mężczyzn, którzy mogli być przerzucani z miejsca na miejsce do pracy gdziekolwiek by ona była[51]. W konsekwencji w owym czasie przez Kanadę przesuwały się masy samotnych mężczyzn, pracujących lub poszukujących pracy albo stałego miejsca zamieszkania. Oprócz Chinczyków i Japończyków byli to popularnie nazywani "brudno biali" czyli emigranci z Grecji, Włoch, Portugalii oraz Europy wschodniej i centralnej, w tym także i Polacy. Po zakończeniu kontraktów na pracę europejscy imigranci pozostawieni sami sobie, zaczynali wędrować po preriach w poszukiwaniu dla siebie i swoich rodzin własnego miejsca w Nowym Kraju. Na stałe osiadali, kiedy przybywały ich rodziny.

Koncepcja ruchomej siły roboczej imigranckiej, często nie mającej prawa sprowadzenia rodziny ( jak np. Chinczycy i Japończycy) okazała się jednak sprzeczna z potrzebą planowanego zasiedlenia Kanady zachodniej. Idea, że osadnicy z Europy z żonami i dziećmi są w preriach potrzebni została wyrażona publicznie już w XIX-tym wieku przez Clifforda Siftona, ministra Spraw Wewnętrznych rządu federalnego . "Myślę, że silny i zdrowy wieśniak w owczym kożuchu, rolnik z dziada pradziada, z tęgą, zdrową żoną i pół tuzinem dzieci jest tym czego nam potrzeba" [52]. Przemowa ta otworzyła nowy okres w polityce imigracyjnej, chociaż trzymała się zasady, że ludność Kanady ma zachować swój brytyjski charakter. Clifford Sifton zrozumiał jednak, że angielscy farmerzy nie są zainteresowani emigracją do Kanady, a amerykańscy farmerzy, którzy zaczęli się licznie przesiedlać do Kanady - szczególnie do Alberty- mogliby zanadto prerie zamerykanizować , więc aby zapewnić Kanadzie dostateczny napływ osadników i powiedział po raz pierwszy w historii , że narodowość ubogich Europejczyków (sheepskin men) jest znacznie mniej ważna aniżeli liczba ich dzieci. Z jego punktu widzenia liczyło się bowiem dopiero drugie pokolenie osadników, urodzone na ziemi kanadyjskiej i wychowane w miejscowych szkołach, w założeniu już zasymilowane i ono dawało rękojmię, ze tereny preriowe zostaną trwale zasiedlone. Stąd na początku XX -go wieku zasada łączenia rodzin imigrantów europejskich obok sprowadzania rodzin stała się pierwszą podstawą oficjalnej linii politycznej rządu kanadyjskiego. Od tego czasu imigracja kobiet europejskich do Kanady zaczęła się odbywać na dużą skalę.

Samotni imigranci zabiegali o żony w rozmaity sposób. Najczęściej pisali listy do dziewcząt znanych im jeszcze w Starym Kraju proponując sponsorowanie ich przyjazdów i małżeństwo. Tak powstało znane w ówczesnej Kanadzie i Europie określenie mail order bride ( narzeczona z przesyłki pocztowej), która często mało, a nawet wcale nie znając swego narzeczonego natychmiast po przybyciu do Kanady brała z nim ślub i wyruszała na jego "farmę". Ile było nieporozumień, ile niedobranych małżeństw i zawiedzionych nadziei wynikających z tej formuły małżeńskiej, nikt nie dociekał. Podobnie jak nikt nie pytał kobiety, świeżo przybyłej z polskiej wsi, stającej przed dugout (ziemianką), która odtąd miała być jej domem; czy w tym prymitywie poradzi sobie z życiem i wychowaniem dzieci. Wiadomo jednak, że niektóre kobiety nigdy nie potrafiły się otrząsnąć z pierwszego szoku i razem z mężem pracować nad wspólną przyszłością. Związane z obcym sobie mężczyzną, w obcym i przerażająco prymitywnym buszu , miesiącami zupełnie samotne w swoich lepiankach czasami uciekały same nie wiedząc dokąd, czasami poprostu marły z głodu i wycieńczenia.

Przedmiotem łowów małżeńskich była każda dziewczyna, które pokazała się w preriach. Wielu mężczyzn uważało, że córki osadników preriowych były lepszym materiałem na żony, ponieważ znały już pionierskie dugouts, sodhouses, shacks, shanties i bunkers i potrafiły sobie radzić z niejedną robotą nieznaną a nawet niewyobrażalną w Polsce.

Znamienne, że poza nielicznymi wyjątkami przeważająca większość imigrantek polskich z tego pierwszego okresu jest dziś bezimienna. Nikła jest bowiem dokumentacja ich życia. Często analfabetki z Polski pod zaborami, a robotnice rolne lub służące w Kanadzie nigdy nie zdobyły łatwości wysławiania się w starym i nowym języku, a już napewno w pisaniu. Ich angielski był uproszczony, pozwalając na pracę i życie w różno - etnicznych środowiskach prerii, ale płynność języka i łatwość wyrażania się w nim należały do wyjątków.

Dopiero po powstaniu niepodległego państwa polskiego w 1918 roku i po wprowadzeniu w niepodległej Polsce powszechnego obowiązku szkolnego zaczęły przybywać do Kanady imigrantki, które umiały czytać i pisać i które wobec tego, jeśli chciały mogły opisać historie swego życia. Dzięki temu w latach dwudziestych wśród zbiorów życiorysów polskich imigrantów pojawiają się także życiorysy pisane przez kobiety. Jest ich jednak niewiele, a jeszcze mniej, wspomnień i życiorysów jest opublikowanych. Charakterystyczne w tych wspomnieniach lub life-writings jest zawsze podkreślenie, że lata ciężkiej pracy nie zostały zmarnowane, bo autorki doceniają to do czego doszły one same i ich rodziny.

Oprócz żon przybywających do mężów przeważnie do pionierskiej Kanady, do miast płynęły na kontrakty służących, rzadziej robotnic fabrycznych, młode niezamężne dziewczęta z Polski. Podobnie jak mężczyźni musiały one podpisywać kontrakty, które obejmowały dwa lub trzy lata pracy w domu, który uprzednio zgłosił zapotrzebowanie na służącą. Zakładano, że po tym okresie znajdą sobie męża i ich dzieci powiększą liczbę mieszkańców Kanady. Ich pracodawcy byli w zasadzie zobowiązani do odpowiedzialności za moralne prowadzenie się zatrudnionej dziewczyny, ale troską pani domu w tym zakresie było zwykle tylko uczestnictwo służącej w obrządku religijnym w niedzielę, a i to bywało nieraz utrudniane, ponieważ pracy domowej zawsze było sporo, a poza tym po małych miastach lub wsiach większości prowincji kościoły rzymsko-katolickie (poza prowincją Quebec) były nie częste. Zwykle było to jedyne wychodne, na które pracodawcy się godzili. Poza tym jeśli młodej dziewczynie " zdarzyła się wpadka" i zaszła w ciążę, była bezpardonowo i natychmiast wyrzucana z pracy. System rządowych kontrolerów wobec służących imigrantek nie był stosowany, i o godzinach pracy w domu decydowała pani domu. To też z reguły wysokość zarobków bywała bardzo różnorodna, a godziny odpoczynku służącej rzadkie. Mała była także kontrola dotrzymywania kontraktu ze strony imigrantki, która, jeśli jej się warunki u pracodawców nie podobały, a nauczyła się już jak sobie dawać radę w Kanadzie, to poprostu mogła zniknąć i szukać pracy gdzie indziej (pod warunkiem, że nic nie ukradła), ale wybór innej pracy miała niewielki.

Jak pisali H. Radecki i B. Heydenkorn rynek pracy dla służących był jednak ograniczony i wielu ludzi uważało że Kanada nie potrzebuje tego typu imigracji.[53] Stąd większość polskich emigrantek z tego okresu odrazu kierowana była na zachód - uważano bowiem, że jeśli tam nie pójdą na służbę to zostaną żonami osadników. Zdarzało się, jak to opisała emigrantka z lat 20-tych, że zakontraktowane dziewczyny próbowały uciec z pociągu, który je wiózł na zachód i znaleźć pracę w miastach Kanady wschodniej : ...Przybyłyśmy do Halifaxu pijane morską podróżą, blade i zmęczone. Julia miała jakichś krewnych w Toronto. Planowała dostać się do nich. Chodziły plotki, że Zachodnia Kanada lodowata tak jak Syberia i pełna śniegu, dlatego wiele emigrantek postanowiło zostać w Ontario. Wiele z nas zdecydowało zostawić walizki w pociągu, a samym wysiąść gdzieś w Ontario. Ubrałyśmy się w nasze najlepsze rzeczy, wzięłyśmy co która mogła i jak pociąg stanął pobiegłyśmy do ubikacji, aby tam przeczekać jego odjazd. Miałyśmy nadzieję, że jak pociąg odjedzie wyjdziemy na miasto i poszukamy w nim roboty. Nie podejrzewałyśmy , ze byłyśmy obserwowane i policzone. Jak tylko upchałyśmy się w ubikacji policja zaraz zastukała do drzwi. Starałyśmy się siedzieć cicho. Policjant otworzył drzwi i za ramię wyciągnął mnie podczas kiedy inna policjantka wyciągała Julię. Zaprowadzili nas do pociągu, zabrali nasze dokumenty i adresy i oddzielili od reszty pasażerów. Pamiętam sposoby jakich używali niektórzy imigranci, którzy znikali na małych stacjach i nigdy do pociągu nie wracali. My, Julia i ja dojechałyśmy do Winnipegu cichutkie jak myszy, bojąc się wysiąść nawet jak pociąg stał już na stacji. W Winnipegu polski ksiądz powiedział nam, żebyśmy były ostrożne, nie uciekały jadąc do miejsca przeznaczenia i starały się nauczyć angielskiego tak szybko jak to możliwe, a wszystko będzie dobrze.[54]

Być gospodyni na własnej farmie

Zdawać by się mogło, że teza stawiana w polityce imigracyjnej Kanady, o potrzebie szybkiego zaludnienia prowincji preriowych między innymi ze względu na rosnące niebezpieczeństwo amerykanizacji zachodniej części Kanady przez dynamicznie rozwijające się Stany Zjednoczone [55] powinna by przekładać się na tworzenie łatwiejszych warunków życia dla osadników w preriach. Jednak w rzeczywistości ani Kanada nie miała odpowiednich możliwości, ani założenia polityki imigracyjnej nie wymagały organizowania pomocy nowym przybyszom. Toteż z chwilą przybycia na miejsce docelowe, nowi imigranci, byli pozostawiani samym sobie. Do nich należało organizowanie sobie życia - dachu nad głową i strawy w garnku na dzień pierwszy i wszystkie następne po nim. Dla kobiet także nie było taryfy ulgowej. Po podróży statkiem przez ocean, przybywały one pociągiem do Winnipegu. Podróż pociągiem dla wielu była przerażająca . "... Jechaliśmy dwa dni (w nocy przynajmniej niczego nie było widać), a tu cały czas same skały zarośnięte lichym świerkiem, na lewo i prawo, od czasu do czasu szałas stoi przy torze kolejowym, nigdzie żadnej drogi, ani ludzi i żadnego życia nie widać. Na twarzach emigrantów było przerażenie, strach , załamanie się, a nawet zrezygnowanie. Kobiety płakały.

Pół wieku nie mogę zapomnąć jednej baby, która z płaczem, przeklinając Kanadę lamentowała - Boże, o Boże, gdzież on mnie tu wiezie " ..."[56]

W Winnipegu niezamężne dziewczęta były kierowane do kontraktorów, z którymi podpisały umowy, a mężatki miały czekać, aż przybędzie mąż, a jeśli się spóźnił, albo nie mógł dojechać to w hali dworcowej, pełnej ludzi mówiących wszystkimi językami świata, zakurzonej i przegrzanej zawsze można było znaleźć kawałek podłogi, aby doczekać przybycia męża lub jego wysłannika. Laura Salverson w swoim life-writing opisuje spotkanie na dworcu w Winnipegu : "..W mojej egzaltowanej fantazji ci ludzie wygadali jak jakieś monstra gotujące się we własnym smrodzie, jak zwierzęta w cyrku. Spieszyłam się żeby przeskoczyć przez nich w pośpiechu i właśnie wtedy potknęłam się i rozciągnęłam jak długa na ogromnym chłopie , który leżał na ziemi. Z ręki wypadła mi moja wiązanka kwiatów i jeżeli nie krzyczałam, to dlatego że przeraziło mnie kiedy ten wielki kłąb odzieży i tłomoków skoczył na równe nogi a jego wielka brodata twarz rozciągnęła się w uśmiechu. Co więcej, ten zdumiewający stwór podniósł z ziemi moją wiązankę kwiatów... wtedy nagle kobieta leżąca obok niego wyrwała mu ją z ręki i zanurzyła w niej swoją zmiętą twarz.."[57] Niepiękny to musiał być widok tłumu na podłodze winnipegowskiego dworca.

Potem była droga do DOMU, czasem lokalną kolejką, czasem pieszo, czasem na wozie ciągnionym przez woły, czasem tylko kilka godzin, ale bywało i parę dni zanim nareszcie kobieta z rodziną dotarła do tego co przez następne lata nazywała swoim domem. A "domy" bywały różne.

Do najczęstszych na terenach lesistych należały shacks albo loghouses, czyli maleńkie jednoizbowe chałupy, lub kabiny sklecone z pni drzewnych w których wycinano niewielkie otwory na okno i drzwi. Przypominały one bardziej jednoizbowy bunkier z klepiskiem zamiast podłogi aniżeli dom mieszkalny. W ścianach pnie często nie przystawały do siebie i przez szpary wpadał wiatr, deszcz i śnieg dopóki dom nie został ogacony gliną pomieszaną z trawą lub sieczką. Często to była pierwsza praca kobiety i od jej umiejętności zależało czy wypełnienie szpar było trwałe. Mężczyźni naogół nie mogli sobie dać rady z ogaceniem lub nie dbali o przekształcenie zbudowanego bunkra w rodzaj domostwa. Z licznych life-writings wyłania się zawsze ten sam obraz chwili przybycia do "domu"- ..."przerażone spojrzenie kobiety, która natychmiast zabierała się do roboty, aby choć odrobinę ocieplić jej nowe domostwo" [58] Wokoło bunkra znajdował się pas ziemi oczyszczony z krzaków i drzew buszu, który w przyszłości mógł zostać ogródkiem na ziemniaki i niektóre warzywa, a w międzyczasie mógł służyć jako teren zabaw dla dzieci. Jeśli gospodarz był na tyle zasobny że miał konia lub wołu, obok bunkra stała szopa dla nich, a nawet może i dla krowy. Zwykle dopiero po latach, gdy farmer się zasiedział i wzbogacił zaczynał myśleć o ulepszeniu starego domu a lata później o wybudowaniu prawdziwego domu, w którym były podłogi, kuchnia, a nawet pokój dla dzieci, później na starość - dla gości. Często jednak zanim do tego doszło niejeden osadnik sprzedawał swoją farmę, ponieważ karczowanie buszu okazywało się zbyt ciężkie lub zbyt kosztowne, albo poprostu nie miał już sił lub nie mógł już on i jego rodzina dłużej wytrzymać samotności w buszu. Z uwagi na podział całych prerii na kwadraty dystryktów dom osadnika stał zawsze samotnie na jego działce, daleko od sąsiadów. Dlatego na preriach nie było wsi, a często nawet nie było widać światła w domu sąsiada.

W części prerii gdzie nie było drzew, pierwszymi domami zwykle bywały ziemianki, sod houses pokryte darnią. Niewielkie samotne pół-domostwa składały się z dużej piwnicy wykopanej w połowie jakiegoś wzgórka falistej bezleśnej prerii, nad tą piwnicą układano skośne oszalowanie dachu z grubych dość gęsto położonych kijów. Na to kładziono siano na wysokość mniej więcej stopy, przykryte następnie dużymi kawałami twardej darni.W ten sposób powstał "pokój" wsparty na kilku słupach. Miał on klepisko jako podłogę, maleńkie okienko i drzwi. Im grubsza była warstwa darni na dachu, tym cieplejszy był "dom" . Pośrodku stał żelazny piecyk, który jednocześnie ogrzewał pomieszczenie i służył do gotowania posiłków. Taki dom czasami elegancko zwany darniowym był ciemny, ciasny i pełen dymu. W zimie w mrozy dach przemarzał i wewnątrz z jego mokrej powały zwisały sople lodowe, na wiosnę zaś, kiedy ziemia rozmarzała ciekło z niego jak z sita. Fotografie z ta mtych czasów pokazują przed takim samotnym sod-house rodziny złożone z rodziców i kilkorga dzieci. Dla emigrantki nawet z najbiedniejszej polskiej wsi musiał to być potężny szok zamieszkać w sod house, ale ponieważ nie było odwrotu, więc od jej pomysłowości, pracy i siły zależało ile dzieci wyżyło i wyrosło i czy gospodarstwo domowe funkcjonowało. Kiedy dzieci trzeba było ubrać, kobieta szyła im ubrania z worków po mące, lub rzadziej po cukrze. (Wielu osadników nie kupowało cukru, bo ich na to nie było stać). Jeśli kobieta umiała, to ze skór zwierzyny ubitej przez męża szyła rodzinie kapce na okresy mrozów, ale poza tym często chodzono boso.

W części prerii gdzie były większe wzgórza wykopywano w zboczach inne ziemianki zwane dugout . Były to pomieszczenia bez okiem, wsparte na ściętych przez osadnika pniach, , czasem podzielone na tak zwane pokoje i kuchnię, z której wystawała na zewnątrz rura od pieca kuchennego. Z reguły we wszystkich tych domach spało się albo na sianie albo dla większego komfortu na wypchanych trawą siennikach i jadło z misek drewnianych, często blaszanych , wyklepanych z puszek po konserwach., wyjątkowo na naczyniach przywiezionych przez kobietę ze Starego Kraju.

Tuż za progiem ubogiego domostwa czekało wiele niebezpieczeństw, które przerażały niejedną początkującą imigrantkę. Ksiądz Scella ( czasami Szylla, Scylla lub Schylla), misjonarz OMI , który służył potrzebom duchowym osadników polskich w Albercie w pierwszych dekadach XX-go wieku, tak opisywał ówczesne warunki życia w okolicy Edmonton : " Prawdziwą plagą dla ludzi i zwierząt były komary. Na głowy koni i wołów trzeba było nakładać worki, aby uchronić ich oczy i uszy. Dla ochrony zaś siebie w podróżach i w pracy osadnicy nosili ze sobą w kubłach dymiące ogarki.

Często ku przerażeniu kobiet i dzieci, niedźwiedzie rozbijały drzwi i płoty niszczyły naczynia i meble, włamując się do domów w poszukiwaniu pokarmu. Niejednokrotnie bowiem kobiety musiały na dłuższy czas pozostawać same na swych życiodajnych, choć tak jeszcze mizernych działkach, gdy mężczyźni szli na zarobek do sąsiadów, albo pracowali przy budowie kolei, lub przy wyrębie drzewa."[59]

W odkrywkowych kopalniach węgla w południowym Saskatchewanie górnicy zazwyczaj mieszkali w domostwach należących do kompanii w której byli zatrudnieni. To jednak nie oznaczało że ich pomieszczenia były lepsze od opisanych powyżej domów. W bezleśnej, półpustynnej okolicy miasteczka Estevan były to pół-szałasy i pół-schroniska z papy i desek (... tar-paper shasks that companies constructed...) . . Zimą do takich domostw wiatr przez szpary wwiewał śnieg, a podczas burz dach przeciekał. Mebli w nich bywało bardzo niewiele, ponieważ kompanie nie dostarczały podstawowego umeblowania. Również przy takiej osadzie tylko wyjątkowo bywały zorganizowane łaśnie i pomieszczenia sanitarne. Nie mniej latami mieszkały w nich całe rodziny. Jeszcze inne pomieszczenia miały 3 ściany zrobione ze skrzyń po dynamicie, za czwartą mając stok wzgórza . Mieszkały w nich zazwyczaj rodziny robotników nie mających jeszcze obywatelstwa kanadyjskiego, albo tak zwani transients, czyli robotnicy bez stałego miejsca zamieszkania. [60]

Katastrofy takie jak powodzie lub pożary buszu, same w sobie bardzo przerażające, łatwo niszczyły życie i dorobek farmerów. Pożary buszu lub lasu bywały tak strasznym przeżyciem, że wiele kobiet po latach jeszcze wspominało je jako koszmary. Niektóre traciły z tego powodu rozum, uciekały z domów wędrując bez celu po preriach.

Nieoczekiwane przymrozki, susze, plagi szarańczy potrafiły także doszczętnie zniszczyć dorobek kilku, a nawet kilkunastu lat pracy. Wyniszczenie pracą nad siły, samotnością w buszu i nieleczonymi chorobami zmuszały wielu gospodarzy do opuszczenia, lub sprzedaży farmy i przeprowadzki do miasta. Sporo było kobiet " opętanych buszem", albo cierpiących na "szaleństwo preriowe" (prerie madness), ktore po prostu nie wytrzymywały mentalnie izolacji i pracy nad siły. Niektóre z nich uciekały z własnych domów i włóczyły się bez celu po prowincji, umierając z wycieńczenia, lub bywały zabite przez niedźwiedzia, pumy itp.

Życie osadników kręciło się wokół pracy i posiłków i obowiązkiem kobiety było nakarmienie rodziny. W ogromnej większości pieniądz był rzadkim gościem u nowych osadników. Mąkę i zboże często nabywano za uzbierane w lesie jagody. Bogatsi farmerzy sprzedawali mleko, jaja, i co tylko mogli wyprodukować. Dlatego od pomysłowości i pracowitości kobiety zależało nie tylko jakie posiłki będą jadali ale i co zdoła wyprodukować w swoim warzywnym ogrodzie, jak zatroszczy się o krowy i kury i czy nazbiera dziko rosnących jagód. Kiedy farma zaczynała przynosić dochód i gospodarz mógł sobie pozwolić na kupno dodatkowych narzędzi rolniczych, wołów, albo krów praca żony przyczyniała się do zaczynającego się dobrobytu. Evangeline Yagos tak opisuje zajęcia swojej matki Teresy Jakubiec, żony zamożnego farmera :" Teresa pomagała Mike'owi w prawie wszystkich pracach. Doiła krowy, i sprzedawała masło, jaja, ser, który robiła ze świeżego mleka. Kupujących było zawsze więcej aniżeli zdołała wyprodukować. Teresa zawsze miała duży ogród, wyrabiała swój własny syrop, dżemy i galaretki z saskatoons i chuckberries. Zaprawiała na zimę mięso, drób i tłuszcz, robiła własne kiełbasy ( kiszki), głowiznę i kiełbasy wieprzowe. Przepisy kuchenne wymieniała z sąsiadkami i przyjaciółmi. Była bardzo zręczna w szyciu i przy pomocy maszyny do szycia szyła dziecięce ubrania i rzeczy potrzebne w gospodarstwie. Córki swoje uczyła szyć, robić na drutach i na kółkach ( crochet), tkać i robić chodniki ( rugs) tak jak to robiła w Polsce. Robienie chodników było jej zimowym hobby, sama wymyślała wzory."[61] Aby wykonać wszystkie te prace Teresa Jakubiec musiała dysponować nieprzeciętną witalnością, wytrzymałością fizyczną oraz nadzwyczajnym zdrowiem.

W regionach lesistych Manitoby, Alberty i Brytyjskiej Kolumbii obficie rosną dzikie jeżyny i one stanowiły mile widziany dodatek do wielu posiłków. W Saskatchewan, Albercie i Kolumbii Brytyjskiej rośnie do dziś saskatoon berry, krzak ze słodkimi owocami powszechnie jadanymi przez osadników. Już Indianie używali saskatoon berries do produkcji pemmican, czyli suszonego mięsa bizonów sproszkowanego i zmieszanego z saskatoons. Dla bardzo wielu osadników, których nie stać było na cukier, którzy często niedojadali lub zgoła chodzili głodni, te dziko rosnące jagody były jedynymi przysmakami, a jednocześnie źródłem potrzebnych witamin. Jak pisze Amerykanka Leslie Pietrzyk w swojej pół-autobiograficznej powieści Pears on a Willow Tree : " ... nie miałam wyboru Helenko - powiedziała moja babka. Jeśli nie ugotowałam to nie jedliśmy. W ten sposób życie było proste. Były dwie możliwości gotować i jeść, albo nie gotować i być głodnym... A jak myślę o tamtych dniach, kiedy każdy posiłek to była ciężka walka. Ja pracowałam przy sporządzaniu każdego posiłku... Dziękowałam Bogu za każdy ziemniak, za każdy strzęp kapusty, każdą kroplę zupy czy okruszek chleba."[62]

Żona osadnika bardzo wiele czasu spędzała samotnie, bo mąż często wynajmował się u innych już zagospodarowanych farmerów, a w zimie szedł do obozów drwali ciąć drzewo. Do porodów czasami miała pomoc sąsiadek mieszkających niedaleko, świadomych potrzeb rodzącej matki, ale często rodziła samotnie. Mimo dużej życzliwości osadników gotowych pomóc nowo przybyłym w potrzebie, odległości dzielące ich, ograniczały pomoc sąsiedzką do najgroźniejszych wypadków. Doświadczone sąsiadki czasami odwiedzały nowo przybyłą, zawsze przynosząc ze sobą jakiś niewielki, ale pożyteczny dar i dawały rady (o ile mówiły tym samym językiem) przy chorobach dzieci, bo lekarze mieszkali daleko po miastach a i pieniędzy na nich przeważnie nie było. Taki lekarz, aby odwiedzić chorych musiał często pokonywać konno lub łódką duże odległości [63] i zdarzało się że przybywał za późno. Na rozpacz po stracie dziecka też nie było wiele czasu. Trzeba było zaraz wracać do codziennej pracy, ugotować uprać, uszyć nazbierać suszu na opał, nazbierać jagód, jeśli były w okolicy, wody nanosić, chleb upiec, zadbać o resztę dzieci. Dnie mijały szybko i następne dziecko przychodziło na świat. Życie mijało i jak w przypadku Marii Andreyczuk, kiedy umarła, to syn nawet nie miał pieniędzy na trumnę, więc pochował matkę w zbitej przez siebie skrzyni.[64]

Ale nie tylko matki musiały się oswajać z samotnością. Kiedy dzieci podrastały ojciec oddawał je na służbę do znajomych farmerów. Bywało, że do tego momentu nie miały kontaktu z językiem angielskim. Stąd kiedy 16-letnia dziewczyna musiała iść na służbę do wybranego przez ojca farmera, przeważnie mało znała jeszcze angielski. Musiała się więc zmagać nie tylko z ciężką pracą od świtu do nocy, ale i z samotnością i izolacją wynikającą z braku angielskiego Jeśli farmer i jego żona nie czuli pod jakim naciskiem ich nowa robotnica żyje, to, to wyobcowanie było czasami nie do zniesienia, a ucieczka do domu była tylko chwilową ulgą, bo wkrótce i tak ojciec ponownie odwoził ją na służbę, wracając tylko po odbiór zarobionych przez nią pieniędzy. Agatha Puzianowski w swojej biografii pisze, że jako szesnastolatkę ojciec oddał ją na służbę do sąsiada dość odległego od ich gospodarstwa. Nie znając zupełnie języka czuła się tam tak bardzo nieszczęśliwa, że pewnego dnia postanowiła się powiesić na drzewie wybranym w buszu. Już sobie zakładała sznur na szyję, kiedy pasące się niedaleko cielęta, przez nią na farmie obrządzane, wystraszywszy się psów przybiegły do niej po ochronę. Fakt, że jednak jest komuś, a tym wypadku cielętom, jest potrzebna odwrócił jej myśli od popełnienia samobójstwa, więc razem ze swoim stadkiem wróciła na farmę.[65]

Zazwyczaj początki nauki języka przełamywały poczucie kompletnej izolacji i braku własnej wartości, a kiedy dziewczyna nabierała wprawy w angielskim rosły także jej szanse na prędkie zamążpójście. Warto dodać, że zarobione przez dziecko pieniądze z reguły zabierał ojciec na potrzeby jego farmy i rodziny.

Swoista wzajemna pomoc osadników była zrozumiałą zasadą pionierskiego życia w preriach. Niedawni imigranci świadomi trudności swoich pierwszych lat w nowym kraju przeważnie, choć nie zawsze, byli sobie życzliwi. Było w zwyczaju niesienie pomocy w przypadkach pożarów, poszukiwania zaginionych w drodze itp., drzwi domostw nigdy nie były zamykane na klucz - bo i po co - i każdy wędrowiec, który przechodził w pobliżu był witany o każdej porze dnia i nocy. Było to szczególnie ważne, ponieważ w tamtych czasach imigranci zwykli pieszo pokonywać odległości, które dziś wydają się nieprawdopodobne. Do miasteczka po mąkę, sól albo inne produkty pierwszej potrzeby bywało, że szło się dwa lub trzy dni i droga powrotna z workami na plecach wydawała się jeszcze dłuższa. Zamożniejsi farmerzy wiedli jednak bardziej urozmaicone życie towarzyskie. Do sąsiadów chodzili na chrzciny, albo śluby, na pogrzeby a nawet na tańce organizowane z racji ukończenia zbiorów, albo kanadyjskiego święta. Wówczas często i nocami spieszono do domu. Oczywiście kto mógł zabierał się furmanką sąsiadów.

Wielkim wydarzeniem były wizyty księży katolickich. Zdarzały się rzadko, ponieważ oblaci OMI, którzy jeszcze w XIX-tym wieku przejęli opiekę nad polskimi imigrantami w Kanadzie , nie byli liczni a na dodatek wszędzie chodzili pieszo, bo nie było ich stać na wóz i konia. Dopiero, kiedy zbudowano kościół i powstawała parafia, księża nabywali swoje zaprzęgi i wozy, którymi wizytowali parafian. Zanim to jednako nastąpiło niestrudzenie pieszo odwiedzali jednego osadnika po drugim, przemierzając wielkie połacie prerii, czasami nocując u odwiedzanych, innym razem w lesie, albo na preriach, zawsze chętnie witani przez osadników[66]. Przy na prędce zorganizowanych ołtarzach spowiadali, komunikowali , dawali śluby, często jednocześnie chrzcząc dzieci nowożeńców, odprawiali modły za chorych i zmarłych, pouczali o życiu w wierze i moralności. Ale też przynosili wiele ważnych wiadomości z " wielkiego świata". Mówili o powstawaniu parafii, o zbiorach, o nowych przepisach i prawach osadników, o tym co się wydarzyło nowego w Kanadzie a nawet w Polsce, pytali o nowych sąsiadów i o drogę do nich. Byli szczególnie witani przez kobiety, które na równi spragnione były rozmowy w języku polskim jak i kontaktu z autorytetem znanym im jeszcze ze Starego Kraju. Dla znacznej większości polskich imigrantek z pierwszej połowy XX-go wieku ojciec misjonarz, a później kiedy już zbudowany został kościół, ksiądz proboszcz stanowili główny kontakt z obyczajami i kulturą polską, a więc z młodością spędzoną w Starym Kraju, ale także byli ludźmi, którzy dobrze orientowali się w zagadnieniach życia publicznego prerii[67]. Odwiedziny księdza nie tylko przerywały nieustającą samotność, ale wiązały domostwa nowo-przybyłych pomiędzy sobą i światem osadników. Czasami ksiądz dał święty obrazek, jakąś książeczkę z modlitwami, wysłuchał długo tajonych żalów, czasem poradził, a zawsze był autorytetem, do którego można się było odwołać. On też kształtował światopogląd polskich osadników i zwolna budował wspólnoty, z których następnie w prowincjach preriowych wyrastały polskie parafie. To on przynosił także wiadomośći o wydarzeniach z za oceanu, on organizował polskie święta narodowe, składki na wojennych uchodźców w latach 40-tych, a w latach 80tych zachęcał do sponsorowania Polaków z obozów przejściowych. Jego wizyta była wydarzeniem , o którym się długo pamiętało. To też nie do przecenienia jest rola ojców Oblatów w tworzeniu społeczności polsko-kanadyjskich w preriach, w utrzymywaniu polskości wśród osadników, i w budowaniu nowego porządku w ich małych lokalnych światach twardej i bezlitosnej wtedy Kanady.

W pierwszych dziesięcioleciach XX-go wieku dzieci osadników w dystryktach już zasiedlonych chodziły do obowiązkowych szkół , zlokalizowanych zawsze na centralnej sekcji jednej ćwiartki dystryktu i zwykle dopiero tam zaczynały się uczyć angielskiego. Ale dzieci osadników, których farmy były w jeszcze nie zasiedlonych sekcjach miały daleką drogę do funkcjonującej szkoły. Jeśli osadnicy nie mieli środków transportu, aby dzieci mogły bezpiecznie przebyć tę odległość , to szły do szkoły dopiero wtedy, gdy została ona otwarta bliżej, albo dopiero wtedy kiedy były na tyle dorosłe, że rodzice nie obawiali się już ich wędrówek po buszu i przepraw przez rzeki.

Ze względu na chroniczny brak rąk roboczych na farmach młode i silne dziewczęta były chętnie przyjmowane do pracy jako farm hand ( robotnice na farmach), gdyż według zwyczaju zarobki ich były niższe od parobczanych, a właściwie wykonywały prawie wszystkie prace parobków na farmie. W razie zaś kiedy właśnie zabrakło prac rolnych zawsze mogły pomagać zapracowanej gospodyni domu[68]. Dla wielu dziewcząt to była najlepsza , choć ciężka okazja do wyrwania się spod twardej ręki ojca, który rodzinę swą trzymał ciągle w tradycji patriarchalnej i nierzadko rozciągał swą władzę nawet na dorosłe dzieci.[69]

Polki, z natury rzeczy chętne do socjalizacji starały się na ogół dobrze żyć z sąsiadami i brać udział w lokalnych wydarzeniach. Biletem wstępu i polem do popisu była zdolność gotowania. W miarę polepszania się warunków bytowych osadników umiejętność gotowania stawała się dumą gospodyni i atutem w najmowaniu sezonowych robotników , którzych ze względu na krótki okres żniw zawsze było za mało. W okresach zbiorów, z uwagi na klimat przeważnie odbywających się w pośpiechu, robotnicy sezonowi wyraźnie wybierali sobie farmy z dobrą kuchnią[70]. Dlatego żona, znana w okolicy z tego że smacznie gotuje, ułatwiała swemu mężowi najem robotników sezonowych, a tym samym przyczyniała się do ukończenia żniw na czas. Inną okazją do wykazania się swą sztuką kulinarną były uroczystości religijne i obchody świąt nieraz gromadzące różne grupy etniczne. Gotowanie nie było bezmyślną pracą usługową, wymagało inwencji, gdyż łączono lokalne produkty i potrawy ze znanymi sobie przepisami kuchennymi ze Starego Kraju. Szczególnie obfite w Manitobie, Albercie, Saskatchewanie i Bryt. Kolumbii czarne jagody i jeżyny oraz saskatoons i salmon berries były używane do produkcji różnych pies (ciasto z owocami). W miarę jak początkowa nędza ustępowała i adaptacja do Nowego Kraju posuwała się naprzód, rozwijała się także i socjalizacja. Zgodnie z lokalnymi zwyczajami, jeśli to nie był czas robót rolnych od czasu do czasu w soboty odbywały się tańce, często połączone z konkursami kulinarnymi, a przy okazji świąt lub obchodów narodowych szykowano wspólne biesiady, albo zgoła lokalne festyny. Dla niezamężnych dziewcząt były to ważne, czasami jedyne okazje poznania młodych mężczyzn z Polski, lub innego językowo i kulturalnie pokrewnego narodu. Dla mężatek, jeszcze jeden sposób do nawiązywania znajomości, a nawet może przyjaźni, poznawania sąsiadek, posłuchania ploteczek i powolnego zdobywania sobie miejsca w nowo powstającym wieloetnicznym społeczeństwie preriowym.

Bagaż kulturalny polskich emigrantek z lat 1900-1939, zawierał przede wszystkim dwa podstawowe czynniki , to jest chłopski konserwatyzm i patriarchalne zrozumienie własnej roli w rodzinie i społeczeństwie. Zetknięcie się z rzeczywistością kanadyjskich prerii z pierwszej połowy XX-go wieku było więc dla nich niewątpliwym szokiem. Rozmaitość kultur, brak podziałów klasowych, swoista rubaszność mężczyzn, których maniery bywały aż za bardzo "pionierskie", płynność takich pojęć jak moralność, posłuszeństwo dzieci, prawa i obowiązki kobiety i mężczyzny, spoistość rodziny, bezwzględność i tolerancyjność praw, wszystko to testowane w codziennym doświadczeniu, lub obserwacji dla niejednej polskiej matki na emigracji było trudnością ponad siły. Co wybrać, co odrzucić, czy zgodzić się na asymilację czyli przyjęcie preriowego sposobu życia z jego lekceważeniem autorytetów, swobodą własnych decyzji, tolerancją wobec różnic religijnych i społecznych, czy też zamknąć się wewnętrznie i trwać w kategoriach wartości wchłoniętych w młodości w Polsce i te same wartości wbijać dzieciom do głów? Nie ulega wątpliwości, że wśród tego zamętu skal wartości Kościół i jego proboszcz odgrywali wśród osadników wielką rolę . Ludowa obrzędowość parafii polskich w Kanadzie była niejednokrotnie katharsis dla skołowanej duszy naszych emigrantek. Własne wspomnienia z dzieciństwa w Starym Kraju i religijno-narodowa atmosfera w polskich parafiach w Kanadzie zlewały się w pojęcie nowej, kanadyjskiej polskości w której katolicyzm stawał się synonimem Polski zamrożonej na poziomie folkloru, recytacji patriotycznych wierszy i odpływających coraz dalej wspomnień pomieszanych z otaczającą je kanadyzacją dnia codziennego Powstałe parafie polskie oraz inne struktury społeczne stopniowo rozbudowywane wokoło parafii jak związki regionalne, kasy zapomogowo-pożyczkowe, niedzielne szkółki polskie itp. doskonale pasują do teorii W. Thomasa i F Znanieckiego :" uderzającym zjawiskiem, przedmiotem centralnym naszego badania jest tworzenie się zwartych grup z elementów chaotycznych, powstawanie społeczności, w której zarówno struktura jak i przeważające postawy nie są ani polskie ani amerykańskie , ale są produktem, który czerpał swoje źródła częściowo z polskich tradycji a częściowo z warunków w których imigranci żyją."[71] W tych powstałych strukturach polsko-kanadyjskich kobiety miały od początku role wyraźnie określone. Były organizatorkami festiwali, nauczycielkami, sekretarkami kas zapomogowo-pożyczkowych, ale nigdy, aż do czasów drugiej wojny światowej nie zajmowały w nich stanowisk decyzyjnych. Pozycje prezesów i dyrektorów zawsze przypadały mężczyznom.

Powolne krzepnięcie tej swoistej asymilacji polsko-kanadyjskiej w preriach znalazło dwukrotnie dość niespodziewane ujście. Pierwszy raz w czasie II wojny światowej, a drugi podczas "rewolucji solidarnościowej" w Polsce, kiedy kilka ubogich parafii z Kanady zachodniej zdobyło się na wysiłek sponsorowania grupy imigrantów z Polski. W obu wypadkach te szlachetne gesty ze strony, jak by nie było osadników przeważnie o ograniczonych środkach materialnych, zakończyły się kompletnym nieporozumieniem i obopólnym zgrzytem. W pierwszym przypadku uciekinierki z czasów wojny nie przyjęły wyciągniętej ręki, a w drugim nowo przybyli Polacy nie zgodzili się na pracę fizyczną na farmach ich sponsorów stawianą im jako warunek pomocy. "Nasz sponsor ze Starej Emigracji był tłumaczem, niektóre rzeczy z rozmowy rozumiałam, ale nie dokładnie. Stosunek naszego sponsora do nas jest jak do intruzów. Jest niesympatyczny. Kiedy zapytaliśmy go gdzie moglibyśmy przetłumaczyć dyplomy, odpowiedział: po co wam to ? Ci którzy przybyli wcześniej przed nami, twierdzą że chce zrobić nas parobkami na swojej farmie za talerz kapusty, bo inaczej podobno nie płaci. Każdy tam był i pracował kilka dni, potem wszyscy się wykręcali, bo wiedzieli, że nie chce płacić" [72]

Przywiązanie do dawnych zwyczajów szło w parafiach polskich w parze z niechęcią wobec wszelkich "nowinek", czy to były przemiany dokonujące się w Starym Kraju, czy też przechodzenie kanadyjskiego społeczeństwa na stronę tolerancji wobec ludzi o innych poglądach lub wyglądzie. Trzeba przyznać, że postawa ta wywołana była często reakcją na akcje komunistów kanadyjskich, którzy podczas kryzysu lat 30tych i w czasie II wojny światowej wykorzystywali nieludzko ciężkie warunki życia ubogich i organizowali werbunek na członków partii wśród biednych i często skołowanych imigrantów. Kanada, pełna pół-zasymilowanych lub słabo zasymilowanych imigrantów, bardzo biednych i dyskryminowanych była wdzięcznym polem szerzenia komunistycznej ideologii na którą dawali się nabrać ubodzy wszystkich nacji. Niektórzy polscy imigranci z pierwszej połowy XX wieku , także ulegali czarowi propagandy komunistycznej. Były przez pewien czas polsko-języczne gazety wychwalające Związek Radziecki i jego ideologię, a ostro krytykujące "zgniły kapitalizm". Bańki złudzeń co do prawdziwych intencji ZSRR pękały po kolei. Pierwszą z nich zniszczyli "inżynierowie polscy" w Toronto już w czasie II wojny światowej. Następne pękały pod wpływem wydarzeń Zimnej Wojny, ale jeszcze w latach 60-tych i 70-tych komunistyczna partia kanadyjska liczyła w swoich szeregach polskich imigrantów.

Z upływem lat, powolna adaptacja do nowego środowiska, zapewniała coraz pewniejsze osadzenie w nowej rzeczywistości i pewniejsze zrozumienie zasad wychowywania dzieci po kanadyjsku. Ostrożne imigrantki-matki z konserwatywnych stawały się pragmatycznymi i godziły się na coraz szerszy zakres tolertancji i wolności dzieci. Ograniczały się do wpajania dzieciom zasady szacunku dla rodziców, poczucia silnej więzi rodzinnej, przynależności do kościoła rzymsko-katolickiego i szacunku dla ciężkiej pracy, która pozwoliła rodzicom na powolne podnoszenie standartu życia całej rodziny. Podkreślały też wyraźny podział ról. Chłopców zachęcano do kończenia szkół, a nawet do studiów w szkołach położonych w innych prowincjach, dziewczęta natomiast uczyły się obowiązków przyszłych żon i matek. Ten schemat ról społecznych dość wcześnie jednak był zmieniany przez wpływy kanadyjskiej szkoły i system jej stypendiów. Dzieci raczej wcześnie opuszczały dom rodzinny, aby pracować zarobkowo dla siebie, a następnie samodzielnie budować własne życie.

Przedstawiony szkic postaci i życia polskiej imigrantki w Kanadzie zachodniej jest jednak niepełny z dwu powodów. Po pierwsze opiera się na życiorysach, które pisali tylko ci i te, którym się powiodło i po latach pracy osiągnęli pewną stabilność finansową, a jednocześnie ich związki z dziećmi a może nawet z wnukami pozwoliły im patrzeć na przeżyte w Kanadzie lata jako na dobrze zapracowany sukces. Po drugie wiemy, że wśród Polek tak samo jak i wśród kobiet innych grup etnicznych pewien procent nie wytrzymywał nadzwyczaj ciężkich warunków życia w pionierskich preriach Kanady, zbyt mroźnej zimy, za gorącego lata, nieustannej walki z komarami...., samotności, za ciężkiej pracy.. Wiele z nich umierało po krótkim pobycie na emigracji, ponieważ nie wytrzymywały trudnych warunków życia, przy porodach, z wycieńczenia, inne ginęły w buszu lub w trudach podróży jak owa młoda matka, która wypadłszy z sań znaleziona została dopiero zmarznięta martwa.[73] Jeszcze inne nie wytrzymywały samotności i dzikości kraju i uciekały do miast, gdzie przepadały bez wieści. Na inne spadały nieszczęścia w postaci choroby lub śmierci męża - żywiciela. Nie wszystkie były tak silne, żeby sobie samej poradzić. Jeszcze inne zostały przez swoich partnerów opuszczone z dziećmi lub bez i nie miały siły pozbierać się. Wreszcie niektóre były poprostu za słabe na trudne pionierskie warunki zarówno w buszu jak i w osiedlach czy nawet miastach. Niedobrym lekarstwem na te wszystkie nieszczęścia był alkohol, łatwo dostępny, bo cichaczem pędzony na przedmieściach miast lub w buszu. W opinii lokalnego społeczeństwa ..." polscy imigranci należeli do pijących chętnie i często, szczególnie w chwilach niepowodzeń lub klęsk."[74] Nikt nie wie ile polskich imigrantek z pierwszej połowy XX -go wieku zniknęło w piekle pijaństwa. Nikt również nie wie ile imigrantek z tego samego okresu zeszło na drogę prostytucji.

 

 
INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228