Polonia Winnipegu
 Numer 56

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

HENRYK WIKTOROWICZ

 

 

 

HENRYK WIKTOROWICZ

WSPOMNIENIA
Spisane w sierpniu 1986

 

Urodziłem się w roku 1919-tym, w miasteczku Świsłoczy, pow. Wołkowysk, województwo
białostockie. Miałem dwadzieścia lat gdy wybuchła II wojna światowa. Wojna zastała mnie w Dospudzie w szkole rolniczej w powiecie augustowskim. Pierwsze strzały usłyszeliśmy spoza pruskiej granicy. Tego samego dnia, 1-go września wkroczyło już wojsko niemieckie. Zdążyliśmy jeszcze na stację kolejową, aby odjechać do swoich miejscowości. Tak nieoczekiwanie skończył się nasz kurs w szkole rolniczej. Miałem w rodzinie siedmiu braci i dwie siostry. Czterech braci służyło w wojsku w kampanii 1939-go roku. Rodzice mieli gospodarkę, niedużą, ale wystarczającą aby Sowieci, którzy przyszli później uważali nas za kułaków. Pamiętam, gdy już w kilka dni po napadzie na Polskę, kawaleria sowiecka jechała przez nasze pole. Zastali mnie przy pracy w polu. Podjechał oficer i pyta: "gdzie jest twój "pomieszczyk" (właściciel majątku). Odpowiedziałem mu, że właścicielem gospodarstwa jest mój ojciec. Nie bardzo wierzył, że syn właściciela pracuje z kosą. Po wkroczeniu Czerwonej Armii zaczęły się badania, dochodzenia dotyczące naszego stanu majątkowego. Nie wolno było niczego sprzedać. Taka inwentaryzacja powtarzana była co miesiąc. Trwało to do lutego 1940-go roku.

9-go lutego o czwartej nad ranem usłyszeliśmy stukanie do drzwi. Oficer z rewolwerem i czterech "bojców" z karabinami zebrali całą naszą rodzinę, postawili pod ścianą z rękami do góry. Przeprowadzili w domu rewizję w poszukiwaniu broni. Nic nie znaleźli. Wszystkim mężczyznom kazali się ubrać i przygotować prowiant na jedną dobę. Doprowadzili nas do posterunku, gdzie przetrzymali nas w piwnicy do następnego dnia. Nie wiedzieliśmy co się stanie z resztą rodziny. Następnego dnia załadowali wszystkich
mężczyzn na sanie i dowieźli na stację. Okazało się, że w wagonie już czekała na nas cała rodzina. Ta metoda rozdzielania rodziny w momencie wysiedlania była zapewne jednym z wypracowanych sposobów NKWD aby uniknąć niespodzianek.

Nie wiedzieliśmy dokąd nas wiozą. W Baranowiczach przeładowali nas na szerokie tory. Dowieźli nas w końcu za Ural do obwodu czelabińskiego do miasteczka Kisztyn. Przeładowali nas na wąskotorówkę i dowieźli nas do rejonu kopalni miedzi i siarki
Karabasz. Zakwaterowaliśmy się po 2 do 4 rodziny w jednej izbie wielkości 10 x 12 stóp. Obiecywano, że na wiosnę dostaniemy nowe pomieszczenia. Na drugi dzień po przyjeździe wydali nam ubrania robocze, poinstruowali, co mamy robić, rozsortowali nas do
poszczególnych grup i zaczęła się praca. Przez pierwsze dwa tygodnie pracowałem przy odwożeniu wagonikami urobionej rudy. Po tych dwóch tygodniach ciężkiej pracy potworzyły mi się na całym karku bolesne wrzody. Puste wagoniki były ciągnione końmi, a załadowane rudą zjeżdżały po pochylni do szybu. Musiałem za nimi biegać i hamować patykiem, by nie zjeżdżały za szybko, bo groziło to wykolejeniem. Dzięki wrzodom dostałem zwolnienie od lekarza Kulika. Przekazali mnie do innej roboty, tym razem do wiercenia rudy. Była to ciężka praca, bo ruda była miękka i z otworu wierconego
wytryskiwała oliwa, a w powietrzu unosił się pył. Łatwiej wierciło się w twardej rudzie. Maszynę ustawiało się na trzech nóżkach i co pewien czas zmieniało się tylko wiertło.

Wiosną dostaliśmy nowe baraki i mieliśmy aż dwa pokoje na rodzinę. Wszyscy pracowaliśmy oprócz matki. Ojciec, który miał już ponad 70 lat był zatrudniony na powierzchni. Praca w kopalni trwała 10 godzin. Do tego dochodziła godzina na kąpiel, którą trzeba było zawsze brać. Praca była bardzo wyczerpująca. Była przerwa na obiad.
Poza nią nie wolno było tracić czasu nawet na wypalenie papierosa. Przyłapanie na takich przestojach mogło się skończyć 50-cio procentowym potrąceniem z dniówki a nawet 6-cio miesięcznym więzieniem. Jeden dzień w miesiącu był wolny od pracy. Wywierano duży nacisk na maksymalny wysiłek, bo ruda była potrzebna na cele wojenne. Musieliśmy "dobrowolnie" zgadzać się na coraz większe przedłużanie czasu pracy. Mimo tak ciężkiej pracy zarobki były minimalne, choć byliśmy traktowani tak samo jak Rosjanie. Trzeba było sprzedawać co się jeszcze miało, jakąś obrączkę albo zegarek, żeby kupić trochę żywności. Pamiętam, gdy siostra dostała nowe ubranie robocze, przyszedł potem rachunek i się okazało, że nie tylko, że nic nie zarobiła, ale była im jeszcze winna około 100 rubli. Pracowałem w tej kopalni przez 18-cie miesięcy, aż do czasu, gdy dotarła do nas wiadomość o umowie Sikorski-Majski. Usłyszeliśmy o tym z głośnika w świetlicy. W świetlicy takiej odbywały się polityczne pogadanki i propaganda antyreligijna. Chcieli nas koniecznie wychować na dobrych komunistów. Ludzie skakali z radości, gdy się dowiedzieli o organizowaniu polskiego wojska. Rosjanie nam zazdrościli. Pamiętam pierwszą Wielkanoc. Wypadło właśnie w wolny dzień. Chciałem dostać zwolnienie, więc stuknąłem lekko drzewem w nogę. Stuknąłem trochę za mocno i dostałem tydzień wolnego. Święta obchodziliśmy tak, jak nas było na to stać. Jajek nie widzieliśmy, kiełbasy również. Czasem, gdy można było dostać trochę więcej chleba, matka suszyła na piecu i zostawiała na czarną godzinę. Komendant jednak chodził po domach, rewidował i zabierał chleb.

Gdy nadeszła wiadomość o zwolnieniu, nie słuchając rozkazu, zebrało się nas ośmiu chłopaków i zdecydowaliśmy się pójść na własną rękę do dobrego kołchozu. Oficjalnie nie wypuściliby nas, bo w kopalni było 50% Polaków. Gdyby wszystkich wypuścili, kopalnia musiała by stanąć. Przed opuszczeniem kopalni wysłaliśmy do polskiej ambasady,
do Moskwy, telegram po rosyjsku i po polsku, bez podania bardziej szczegółowego adresu. Napisaliśmy, że jest nas tu ośmiu chłopaków, którzy chcą iść do polskiej armii. W międzyczasie zostaliśmy przyjęci do pracy w kołchozie, bo potrzebowali bardzo rąk do pracy. Przydzielili nam pole z grochem, dali kosy i polecili je skosić. Kierownik kołchozu
pozwolił nam zbudować na tym polu szałas. Wzamian za to przyrzekł, że nie powie o nas NKWD, które w międzyczasie szukało uciekinierów. Po dwóch tygodniach postanowiliśmy, aby się dowiedzieć, czy nie przyszła do kopalni jakaś wiadomość dla nas z polskiej ambasady. Losowaliśmy, kto miał pójść do kopalni, co wiązało się z ryzykiem schwytania. Los przypadł na mnie. Musiałem iść 40 km i potem jeszcze pociągiem z 50 km. Wróciłem do posiołka. Zabrałem ze sobą worek wymłóconego grochu na plecy, aby swoim pomóc. Przyniosłem  również trochę mąki. Na dzień przed moim przyjazdem nadszedł z Moskwy telegram: "Proszę się zwracać do Buzułuka, gdzie się
organizuje polska armia". Nie czekałem ani dnia. Pożegnałem swoich i wróciłem do kolegów. Droga prowadziła przez syberyjski las. Usłyszałem wycie wilków. Upatrzyłem drzewo na nocleg. Nagle usłyszałem odgłosy zbliżającej się ciężarówki. Kierowca nie chciał się zatrzymać. Udało mi się jednak wskoczyć na przyczepkę. Podwiózł mnie trochę, ale dalszą część drogi musiałem przejść pieszo. Koledzy nie chcieli wierzyć, że mi się udało wrócić. Pokazaliśmy telegram przewodniczącemu kołchozu, który z szacunkiem podziękował nam za pracę, wyposażył nas w mąkę, zabraliśmy do tego worek z grochem. Dołączyło do nas jeszcze kilkunastu Polaków z tego samego kołchozu, tak że było nas już razem 25- ciu. Wyjechaliśmy do Buzułuku. Po drodze spotykaliśmy na każdej małej czy dużej stacji Polaków wędrujących do polskiej armii. Poprzednio wydawano nam zaświadczenie, po jednym na rodzinę, że jesteśmy wolnymi polskimi obywatelami. Wyjeżdżając do Buzułuku nie mogłem tego zaświadczenia zabrać ze sobą, bo rodzina została by bez żadnego dokumentu. Dlatego bardzo nam się przydał telegram z polskiej ambasady. Ułatwiało to nam dostanie się bez kolejki po chleb."Rebiata w armiu idut" (chłopcy idą do wojska) było magicznym zaklęciem.

W Buzułuku - jesień, zimno. Zarejestrowano nas, zaprowiantowano i zakwaterowano. Problemem był brak misek, a bez nich nie można było dostać zupy z kotła. Potrzeba jest matką wynalazków. Robiliśmy miski z arbuzów przeciętych na pół i wydrążonych. Każdy miał za cholewą swoją łyżkę. Po dwóch tygodniach przekazano nas do 5-tej dywizji do Tatiszczewa. Grupę naszą prowadził plutonowy. Dostaliśmy na drogę po dwie ryby na
osobę. Podróż trwała ponad tydzień. Ryba była sucha, sprasowana. Wystarczyła na dwa dni, a potem groził głód, trzeba było szukać jedzenia na własną rękę. Czasem stało się po dwa dni na stacji. Któremuś z naszej grupy udało się "wywąchać", że w jednym z
wagonów jest transport kiełbasy. Trzeba było zabawić strażników i odwrócić ich uwagę, a w tym czasie kilku silnych chłopaków otworzyło wagon i wyrzuciło pakę z kiełbasą. Okazało się, że była to dobra, krakowska kiełbasa. Strażnicy nawet nie zauważyli, że wagon został otwarty. Objedliśmy się tą kiełbasą i pochorowaliśmy się. Prawdopodobnie z picia wody z lokomotywy. Dostaliśmy biegunki.

Dobrnęliśmy wreszcie do Tatiszczewa. Dostaliśmy namioty na 10 osób. Trzeba było postawić ten namiot w bardzo błotnistym terenie. Udało mi się znaleźć deskę, która posłużyła mi za łóżko. Dostaliśmy się wreszcie przed komisję poborową. Sekretarz wyczytywał nasze nazwisko, imię wiek i wykształcenie. Pułkownik Sulik stał na
podwyższeniu i od razu decydował o przydziale do rodzaju broni. Trafiłem do plutonu łączności piechoty, a mój brat do artylerii przeciwpancernej. Drugi brat, który później zmarł w Rosji, dostał przydział również do łączności. Dostaliśmy wreszcie ciepłe kwatery.
Nie mieliśmy jeszcze przydziałów mundurów. Każdy chodził w tych, w których przyszedł. Byłem w dość szczęśliwym położeniu, bo miałem jeszcze buty z cholewami z Polski i dobrą kurtkę. Ćwiczenia szły już pełną parą. Niektórzy, jednak, byli bardzo słabo ubrani, zwłaszcza ci, którzy wyszli z więzień. Po paru tygodniach zorganizowano szkołę
podoficerską. Przydzielono mnie do niej, chociaż nie miałem zbyt wielkiej ochoty. Zakwaterowano nas w bardzo prymitywnych barakach bez dachu. Stale trzeba było czyścić karabiny, bo ciągle kapało na nie. Kapitan Gnatowski był dowódcą naszej kompanii. Tłumaczył nam, że żołnierz, to jak zakon. Żołnierz nie powinien być żonaty, (on sam był kawalerem). Nie uznawał rzeczy niemożliwych. Dyscyplina była niesamowita. Wyżywienie było bardzo słabe. Nasze porcje podzieliliśmy ochotniczo na pół, aby wyżywić cywilów, którzy dołączyli do wojska. Ćwiczenia były bardzo wyczerpujące. Dzień
zaczynał się 15 minutową gimnastyką w koszuli (była zima!). Odśpiewaliśmy "Kiedy ranne" i krótką modlitwę. Na śniadanie - kawa i przydzielone, poprzedniego dnia, 100 gramów chleba.

W lutym zaczęliśmy przygotowywania do wyjazdu na południe do Dżalal Abad. Skończyliśmy tam naszą szkołę podoficerską. Było tam o tyle lepiej, że klimat był cieplejszy. Nauczyłem się dyscypliny, marszu, ale za to straciłem sporo w wyszkoleniu jako łącznościowiec. Po ukończeniu szkoły zostałem awansowany na starszego strzelca i wróciłem do łączności. Szkolono nas w obsłudze radiostacji, telefonów. W Dżalal Abad dostałem list od siostry z wiadomością o śmierci ojca. Wszyscy przechorowali się na tyfus i ojciec nie przetrzymał. Brat mój, który był w 13-tym pułku łączności zmarł na
czerwonkę, już w transporcie do Krasnowodzka. Nie wiem nawet, czy go pochowali, może go wyrzucili po prostu z wagonu. Cały szlak naszego wojska w Rosji był znaczony grobami. Dostaliśmy się do Persji, do Pahlawi i dalej z piątą dywizją na Środkowy Wschód. W Kirkuku, zostałem przydzielony do 5 batalionu łączności. Byliśmy z
dala od frontu. Potem nastąpił wyjazd do Włoch. Pod Monte Cassino zgłosiłem się na ochotnika do oddziałów dowożących amunicję na pierwsze linie. Jeździłem nocami jeep'em. Mój towarzysz, Majorowski, każdego dnia po szczęśliwym powrocie z linii, żegnał się i mówił: "dzieciaczki się cieszą, bo tata wrócił do domu". Jeździliśmy bez
świateł, bez sygnałów. Trzeba było się pilnować taśmy, która wyznaczała drogę. Często jeden musiał leżeć  na masce i głosem informować kierowcę. Przyczepiało się białe ręczniki do jeepa jadącego w przodzie. Ułatwiało to orientowanie się w ciemnych nocach.
Byliśmy często pod obstrzałem karabinów maszynowych. Najgorsze były te wiszące rakiety, gdy jechaliśmy korytem rzeki z dość dużą szybkością pod silnym obstrzałem. Szczęśliwie nie mieliśmy dużych strat. Z naszej grupy tylko jeden został rozbity. Jeśli nie udało się nam rozładować amunicji do drugiej godziny w nocy, wtedy trzeba było wracać ze względu na zwiększający się o tej porze ogień artyleryjski.

Zakończenie wojny pamiętam dobrze. W naszym oddziale panowało przygnębienie, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy dokąd wracać. Nastąpił okres agitacji za powrotem do Polski. Oczywiście nie wchodziło to w rachubę, bo domy nasze zostały po
drugiej stronie nowej granicy. Wreszcie rozeszła się wieść, że Kanada zdecydowała się przyjąć 4 tysiące naszych żołnierzy. Zgłosiłem się do pracy na farmach. Było to w roku 1946-ym. 20-go listopada wylądowaliśmy w Kanadzie. Przyjeżdżały komisje rolnicze z Kanady. Początkowo miałem przydział do Brytyjskiej Kolumbii, ale potem się okazało, że prowincja ta nie przyjęła nikogo. Przyjechaliśmy do Winnipegu. Przekazano mnie na farmę do miejscowości Assiniboine w prowincji Saskatchewan. Pracowałem tam dwa lata na kilku farmach. Po skończeniu kontraktu wróciłem do Winnipegu w poszukiwaniu
pracy. Było bardzo trudno o pracę, bo w międzyczasie wrócili również z wojska Kanadyjczycy. Wreszcie dostałem pracę w Abitibi przy wyrębie papierówki. Przepracowałem tam jedną zimę. Zarabiałem po siedem dolarów za jeden kord wyrąbanej sosny. Było to dobre wynagrodzenie. Przez dzień wyrabiało się dwa kordy. Udało mi się potem dostać pracę w Winnipegu na kolei, gdzie przepracowałem 18 miesięcy. Praca była ciężka, więc postanowiłem zmienić zawód. W urzędzie zatrudnienia spotkałem kolegę, który zdecydował się wziąć kurs tapicerski. Poszedłem razem z nim. I od tego czasu zacząłem robić kanapy.

Ożeniłem się w 1951- szym. Żona pracowała w szwalni i zarabiała 12 dolarów na tydzień. Ja dostawałem 17 dolarów. Po roku kupiliśmy domek na Flora Street. Zaczęły przychodzić dzieci, Basia, Frank, Celinka, Marysia, Pawełek i Jadzia. Są już dwie wnuczki. Jadzia kończy jeszcze uniwersytet. Basia i Cenia są zamężne. Franek pracuje
ze mną mimo, że skończył geologię. Ma zamiar przejąć po mnie przedsiębiorstwo. Nigdy nie brałem zasiłku dla bezrobotnych. Do SPK należę od 30-tu lat. Ostatnio przez 5 lat  Nr 13, a obecnie jestem prezesem tego Koła.
 

 
  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228