Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

HENRYK LORENC

 

 

Henryk Lorenc

WSPOMNIENIA
Spisane
w sierpniu 1986

 


Urodziłem się w 1928-ym roku, na Podolu, w województwie stanisławowskim. Mieszkaliśmy w miejscowości, którą nazwaliśmy Polska Wola. Ojciec był weteranem z 1920 roku. Był w armii generała Hallera.
W 1920 roku został ranny. Służył potem w 49 pułku piechoty w Stanisławowie.

Miałem 11 lat, gdy w 1939-tym roku wybuchła wojna. Dobrze przypominam sobie atmosferę nerwowych dni poprzedzających wybuch wojny. Pod koniec września wycofywały się polskie oddziały pancerne w kierunku na Kołomyję, do Rumunii. Dzień i noc szły tabory w tym jednym kierunku. W 1939-tym roku, gdy 17-go września wkroczyli do Polski Sowieci zajęli już w pierwszych dniach część Polski, w której mieszkaliśmy. Ludność wiejska przyjmowała ich w pierwszym okresie raczej entuzjastycznie. Sowieci szerzyli propagandę, że przyszli nas
wyzwolić. Mieszkaliśmy w okolicach, gdzie większość wiosek wokół nas była zamieszkana przez ludność ukraińską. Nasza wieś pochodziła z parcelacji - Polska Wola. Spotykaliśmy się z różnymi szykanami. Ojciec przed wojną był najpierw sekwestratorem podatkowym a później sekretarzem gminnym. Nie należeliśmy więc do ludzi bogatych.


Zaczęły się wywózki. Na pierwszy ogień poszli wszyscy ci, o których wiadomo było, że są polskimi patriotami. Aresztowania i wysyłki w głąb Rosji miały miejsce od samego wkroczenia armii sowieckiej, ale masowe przesiedlenia zaczęły się w lutym 1940-go roku. Pierwsza fala ruszyła 10-go lutego, druga fala 19-go kwietnia 1940-go roku. Ostatnia większa wywózka miała miejsce w czerwcu 1941-go roku, tuż przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej.


Pamiętam doskonale 10-go lutego. Był mroźny dzień, którego się nie da
zapomnieć. Było bardzo wcześnie rano. Ktoś zaczął mocno dobijać się
do drzwi. Ojciec wstał i otworzył drzwi. Wszedł sowiecki żołnierz i zanim oficer i mówi, żeby się zbierać. Ojciec był przygotowany naaresztowanie i zaczął się sam ubierać. Okazało się jednak, że przyszlipo całą rodzinę. Dali nam pół godziny na spakowanie się. Nie pozwolilizabrać ze sobą niczego poza tym co mozna było ubrać na siebie. Wsadzili nas na sanie i w trzaskający mróz zawieźli do Tłumacza,najbliższej stacji kolejowej. Z wyjątkiem kilku rodzin, wywieźli w tym transporcie wszystkich mieszkańców wsi. W Tłumaczu wsadzili nas do
wagonów towarowych, przeznaczonych normalnie do przewożenia bydła. Pozamykali drzwi, nie powiedzieli nam dokąd jedziemy. Powiedzieli tylko, że będzie nam tam lepiej, niż było tutaj. Przyjechaliśmy na miejsce przeznaczenia pod koniec marca. Podróż trwała ponad sześć tygodni. Wylądowaliśmy w Komi ASSR, położonej na północ od Kotlasu, a na wschód od Archangielska. Wyładowali nas z pociągu w Kotlasie na duże barki, ciągnione traktorami. Tymi
barkami płynęliśmy kilkanaście dni do obozu, który był dla nas przeznaczony. Były to obozy poprzednio zamieszkałe przez dawniej przesiedlonych Ukraińców. Większa ich część wyginęła z głodu i z wyczerpania. Były trzy obozy i nam przydzielono obóz numer trzeci. Najbliżej naszego obozu było małe miasteczko Czasowo nad rzeką Wyczygdą, dopływem Dźwiny. Mieszkaliśmy w barakach, zbitych z okrąglaków. W ogólnej sali zbudowane były prycze. Przydzielono
jedną pryczę na rodzinę. Mężczyźni i zdrowe kobiety musiały iść do pracy, przeważnie przy wyrąbie drzewa. Trzeba było ściąć drzewa, oczyścić je i układać je na brzegu rzeki, skąd były spławiane w dół rzeki do Kotlasu, do tartaku. Korzystaliśmy ze wspólnej kuchni. Głównym daniem była rybna zupa, zgotowana często na zepsutych rybach z dodatkiem kości. To śmierdziało niesamowicie. Z początku nikt tego nie chciał ruszać. Opisy Sołżenicyna w "Jeden dzień w życiu Iwana Denisowicza" były wiernym oddaniem tego co ja przeżyłem. W Komi ASSR przebywaliśmy do października 1941-go roku. Wtedy
okrężną drogą doszła do nas wiadomość o ogłoszonej amnestii, że wszyscy Polacy mogą opuszczać obozy. Nie wszyscy Polacy w obozie chcieli w to uwierzyć. Komendant obozu potwierdził jednak, że to prawda. Powstał natychmiast problem jak się stamtąd wydostać. Niektórzy ciągle się obawiali, że jest to jeszcza jedna sowiecka prowokacja. Do najbardziej odważnych w obozie należał mój ojciec. Wspólnie ze swoim przyjacielem, panem Leśniakiem, postanowiliśmy zebrać manatki i na piechotę iść do Czasowa. Żadnych dokumentów zwolnienia nie dostaliśmy. Wiem, że ojciec miał jakieś przepustki, ale nie pamiętam szczegółów.

Chciałbym dodać jeszcze kilka szczegółów z obozu. Wysłali mnie do średniej szkoły komsomolskiej w Czasowie. Była tam przeważnie modzież rosyjska oraz miejscowych tubylców z Komi. Chodziłem wówczas do 6-tej klasy szkoły powszechnej. Mieszkaliśmy w domach u tubylców z Komi. Czułem się bardzo obco. Całe otoczenie było nam obce. W dodatku próbowano z nas zrobić w szybkim czasie komunistów. Jednego razu, wspólnie z jednym z kolegów
wydłubaliśmy oczy na portrecie Lenina i Marksa. Nastąpiła straszna awantura. Szukali winnych. Poczułem się zagrożony. Postanowiliśmy z kolegą uciec ze szkoły. Musieliśmy przedzierać się przez dzikie lasy do naszego obozu oddalonego o 30 km. Datarliśmy wreszcie do obozu na samą wiadomość o ogłoszeniu amnestii. To nas uratowało. Ojciec przygotował plecaki dla wszystkich członków rodziny i spieszył się aby wyruszyć zanim zamarznie rzeka. Lato trwało tam zaledwie dwa miesiące. Wraz z matką, dwiema młodszymi siostrami i młodszym bratem, wybraliśmy się w nieznane. Najmłodszy mój brat niestety zmarł w obozie. Urodził się w czasie transportu i nie wytrzymał trudów obozowego życia. Dotarliśmy do miejscowości Czasowo. Tam załadowaliśmy się na holowniki, które po wyładowaniu węgla wracały
pusto do Kotlasu. Po kilkunastu dniach podróży w głodzie i chłodzie, brudni od węgla dotarliśmy wreszcie do Kotlasu. Szczególnym trafem na stacji w Kotlasie spotkaliśmy moją ciocię, która wywieziona została do innego obozu. Stamtąd udaliśmy się na południe w kierunku Buzułuka. Podróżowaliśmy od października do końca grudnia. Góry Uralu przekraczaliśmy dwukrotnie. Dotarliśmy do Świerdłowska, potem do Omska, znów do Świerdłowska i dalej w kierunku Buchary. Poraz pierwszy ujrzałem polskiego żołnierza na stacji kolejowej
w Świerdłowsku. Było to przeżycie, które trudno opisać. To poprostu
jest nie do opisania. Owładnęły mną uczucia z jednej strony dumy narodowej, z drugiej strony nadzieji i wiary. Właśnie tam nas skierowano do Buchary, bo jak nam powiedziano, tam formują się polskie oddziały, które się nami zaopiekują. W Bucharze przewieźli nas dalej na południe, do Kasanowa. Byliśmy wreszcie wolni! Głodni wprawdzie, brudni ale wolni! Pamiętam wydarzenia, które mogły się
skończyć smutnie. Ojciec na którejś ze stacji poszedł szukać dla nas chleba. Powiedzieli mu, że pociąg odjeżdża za dwie godziny, tymczasem okazało się, że pociąg ruszył, a on został na stacji. Szczęśliwym trafem udało mu się jednak dogonić nasz pociąg. W czasie tej podróży zaopatrywanie się w żywność było podstawowym problemem. Jednakże nigdy nie widziałem takiego poczucia
wspólnoty. Ludzie dzielili się kawałkiem chleba, bo wszyscy cierpieli tę
samą dolę. Muszę przyznać, że właśnie jedynie w Rosji musiałem kraść, żeby zdobyć podstawową żywność. Nawet jeśli się miało pieniądze, nie można było często kupić produktów, bo zabrakło. Wielokrotnie zdarzało się, że po wielogodzinnym staniu w kolejce po chleb, zamiast chleba usłyszało się: "chleba niet!".

W Kasanowie polska delegatura zaczęła się opiekować ludnością polską. Skierowano nas nad rzekę Amudarię. Mieliśmy tam przeżyć przez jakiś czas w kołchozie, gdzie były przede wszystkim plantacje bawełny. Tylko dzięki przedsiębiorczości ojca udało się nam stamtąd wydostać. Ci, którzy czekali aż ich ktoś zawezwie, zostali tam. Załadowaliśmy się spowrotem na barki i rzeką Amudarią spłynęliśmy na północ do miasta Turkusu, stamtąd na pociąg do Kasanowa. Spotkaliśmy tam w delegaturze pana Zakrzewskiego, który dużo nam pomógł. Wysłał nas na pobliski kołchoz, pomiędzy Kasanowem a Kermine. Choć głodno, ale można było przeżyć.


Ojciec, zapewniony, że delegatura będzie się już nami opiekowała, wstąpił do wojska polskiego w Kermine. Przydzielili go do 22-go Pułku Piechoty, żącego do 5- tej Dywizji. My zostaliśmy w kołchozie. Nie mieliśmy pieniędzy. Trzeba było własnym przemysłem przeżyć. Nie było to łatwe. Tam właśnie umarła moja
babcia, moja młodsza siostra Jasia i młodszy brat Alojzy. Umarli z głodu, z czerwonki, z szkarlatyny, tyfusu. Szczególnie pamiętam mego braciszka, który bardzo cierpiał na czerwonkę. Była z nami również rodzina, Machniaków, którzy mieszkają w Winnipegu. Było ich dwóch dorosłych braci. Ubili kiedyś kołchoźnego psa. Przynieśli do naszej kibitki i mieliśmy mięso. Łapaliśmy żółwie na uzbeckich pustyniach, zbieraliśmy jakieś trawy, jednym słowem, cokolwiek, co się nadawało do zjedzenia. Przy stacji kolejowej był sowchoz, w którym przerabiano bryndzę. Komendantowi sowchozu, enkawudziście, spodobały się bardzo polskie, oficerskie buty ojca. Nalegał bardzo, aby mu te buty sprzedać. Rosjanina można było za buty oficerskie kupić. Ojciec zaproponował mu, że mu zrobi takie buty, jeśli dostarczy skóry. Zrobił mu wreszcie te buty ale poprosił go, aby zaopiekował się rodziną, gdy sam wyjedzie do wojska. I rzeczywiście komendant sowchozu dużo nam pomógł. Po śmierci brata matka zachorowała na tyfus. Pobiegłem natychmiast do sowchozu do komendanta i błagałem go, aby przyjął matkę do szpitalika przy sowchozie. I przyjął. Codziennie odwiedzałem matkę. Żona komendanta przyznała się nam, że jest katoliczką i że modli się, o czym nawet jej mąż nie wie. Zawsze znalazła dla mnie kawałek bryndzy, kawałek chleba, który zanosiłem na kołchoz i dzięki
temu jakoś udało się nam przeżyć. Pewnego razu żona komendanta była bardzo przejęta i zmieniona. Wyznała mi, że z moją matką jest bardzo źle. Nie chciała mi pozwolić, abym się z nią zobaczył. Wybłagałem ją jednak i wpuściła mnie do szpitalika. Okazało się, że matkę wystawili już do trupiarni i nakryli białym prześcieradłem. Nie mieli czasu zajmować się każdym chorym, a łóżek na salach brakowało. Tak się tym przejąłem, że po przyjściu do kołchozu poważnie się rozchorowałem. Dostałem silnej gorączki i straciłem przytomność. Nie odzyskałem przytomności przez 17 dni. Jak mi się udało to przeżyć, nie wiem.
Wreszcie jednego wieczoru, już półprzytomny, ujrzałem nad sobą matkę, nie zdając sobie sprawy, czy to sen czy jawa. Jak z późniejszych opowiadań wynikało zapytałem się matki czy mogę sobie zagwizdać? "Możesz, synu gwizdnąć" odpowiedziała. Gwizdnąłem ile sił. Na drugi dzień rano gorączka minęła. Okazało się, że żona komendanta ubłagała lekarza, żeby zabrał matkę z powrotem na salę i dalej leczył. I przeżyła. I żyje, Bogu dzięki, do dzisiaj. Niedługo potem zmarła babcia. Nie trwało długo, gdy przyszedł nowy cios - zawiadomienie o śmierci mego ojca. Zmarł w wojsku. W Kermine w tym okresie wynoszono przynajmniej 30 trupów dziennie. Choroby kosiły wycieńczone organizmy. Byliśmy już zarejestrowani jako rodzina wojskowa. Na mnie przypadł obowiązek głowy rodziny. Załatwiałem wszystkie formalności. Pamiętam porucznika Wnęka, który opiekował się ofiarnie rodzinami i pracował usilnie, aby nikogo nie zostawić w Rosji. Sam był inwalidą. Był to wspaniały człowiek i obiecał mi solennie, że nas nie zostawi. Postarał się o przesłanie nas do bogatszego kołchozu uzbeckiego. Tam się nauczyłem trochę po uzbecku. Dostawaliśmy już zaopatrzenie z pomocy amerykańskiej. Odkarmiliśmy się nieco. Po długim oczekiwaniu, otrzymaliśmy wiadomość, że w dniu 15 sierpnia
mamy się zgłosić w Kermine na transport. W Kermine tłumy, krzyk, hałas! Na przemian radość i rozpacz, bo jedni jadą a inni zostają. Szczęśliwie nasza trójka, której udało się przeżyć, to znaczy matka, moja młodsza siostra i ja, zostaliśmy załadowani do pociągu idącego do Krasnowodzka. Pamiętam, jak dzisiaj, przyjazd do Krasnowodzka. Było wcześnie rankiem, ledwie słońce wschodziło. Wyładowano nas na wybrzeże, na brudny, zaoliwiony piasek. Zaokrętowano nas na statek do Pahlawi w Persji. Dopiero po wylądowaniu w Persji uwierzyliśmy, że jesteśmy na wolności. Zakwaterowali nas pod namiotami. Nastąpiła gruntowna dezynfekcja. Wszystkie szarawary palili. Dostaliśmy nowe, czyste ubrania z katolickiej instytucji pomocy uchodźcom. Autobusami zawieziono nas do Teheranu i po tygodniu przeznaczono nas na
transport do Afryki. Pojechaliśmy pociągiem do Ahwazu i po dwóch tygodniach na okręt do Karaczi do Pakistanu do przejściowego obozu. I znów cztery tygodnie czekania i przejazd okrętem do Tanganiki. W Karaczi nastąpił nawrót choroby mojej matki. Ubłagaliśmy władze, aby zabrali ją z nami na statek. Sytuacja się pogarszała. Statek zawinął do Mombasy. Matka musiała pozostać w szpitalu. Z siostrą pojechaliśmy dalej pierwszym transportem do Tengeru. Zabraliśmy się do czyszczenia domków, które zostały dla nas zbudowane przez
Murzynów. Następne transporty przyjeżdżały już do czystych domków. Anglicy i Grecy, którzy mieszkali tu przed nami przyjęli nas herbatką i kawą, co stworzyło od razu przyjazną atmosferę.

Matka dołączyła do nas po czterech miesiącach. Przez ten cały czas mieszkałem sam w przydzielonym domku. Tak zaczęło się życie w Afryce. Spędziłem tu półtora roku. Zaczęto od razu organizowanie szkolnictwa. Trzeba było nadrobić po-rosyjskie zaległości. Przerabiało się materiał dwóch klas w jednym roku. Wstąpiłem do harcerstwa, które było tam doskonale zorganizowane. Atmosfera była niezwykle patriotyczna. Przebywałem tam do 1944-go roku. Miałem wtedy dopiero 15 lat i nie chcieli mnie przyjąć do szkoły lotniczej, bez podpisu matki. A matka nie chciała się na to zgodzić, bo to było krótko po tragicznej śmierci generała Sikorskiego. W następnym roku nadarzyła się szansa zapisania do szkół junackich. Ubłagałem matkę o zezwolenie. Miałem już wtedy 16 lat. W 1945-ym roku, w kwietniu, zostałem oficjalnie przyjęty do polskich sił zbrojnych i miesiąc potem Niemcy poddali się. Tak więc wojna się skończyła bez mojego udziału.

Atmosfera w jakiej żyliśmy w obozie, chęć przyczynienia się w
jakikolwiek sposób do zdobycia niepodległości pchały nas do oddziałów ochotniczych, mimo ciężkich przeżyć wojennych. Czasami się zarzuca polskim władzom na uchodźtwie, że pchały młodych do wojska. Tymczasem prawda była taka, że młodzież sama się do wojska garnęła, rozumiejąc, że zdobycie niepodległości jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Gdyby nie było Monte Cassino, Polska dzisiejsza byłaby może siedemnastą republiką sowiecką. Mimo, że Polska nie jest dzisiaj wolna, jest przynajmniej formalnie niepodległym państwem. Bez polskiego wysiłku zbrojnego w II-ej wojnie światowej, bez powstania warszawskiego, nie było by dziś Solidarności.

Po wstąpieniu do wojska w kwietniu 1945-go przydzielono mnie do 546-go plutonu samodzielnego łączności w Quassasin. Do Anglii wyjechaliśmy z Egiptu w 1947-ym roku. Przez pewien okres czasu byliśmy zaangażowani do służby bezpieczeństwa z zadaniem ochrony przed napadami Arabów. Pilnowaliśmy różnych zakładów wojskowych. Nie musiałem się długo zastanawiać, czy wracać do Polski, czy nie. Nie chciałem się poraz drugi dostać na Syberię. Jako
żołnierz przyjechałem do Anglii, sprowadziłem tam matkę i siostrę. Do domu nie było do czego wracać. Mój dom pozostał po tamtej stronie granicy polsko-sowieckiej. Zwolniono mnie z wojska formalnie i przeszedłem do Polskiego Korpusu Przysposobienia do życia Cywilnego (PKPR). Po roku pracy w cywilu w Anglii zdecydowałem się, że Anglia nie jest dla mnie. Wybrałem Kanadę, zgłosiłem się do ambasady kanadyjskiej w Londynie. W tym czasie, część rodziny była już w Kanadzie, więc nie było trudności z wyjazdem.


Przyjechałem do Kanady w 1949 -ym roku. Moje pierwsze zetknięcie z Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów miało miejsce jeszcze na Środkowym Wschodzie. Była to koncepcja Gen. Andersa, który zalecał, aby takie koła tworzyły się jeszcze w oddziałach. Pamiętam, że moja legitymacja SPK miała numer 46-ty. W Anglii nie miałem bliższych kontaktów z SPK i dopiero w Winnipegu, gdzie osiedliłem się na stałe, odnowiłem swą przynależność. Były wtedy trudne czasy. Duże bezrobocie. Po kilku miesiącach szukania pracy dostałem zajęcie jako pomocnik elektryka w Manitoba Bridge. Pracowa»em tam przez 15 lat.

Pamiętam w 1949-tym roku nadzwyczajne Walne Zebranie SPK w parafii Św. Ducha w Domu Polskim. Odbywała się wtedy wielka dyskusja czy mamy kontynuować SPK, czy zapomnieć o tym, że się było polskim żołnierzem i wejść do Canadian Legion. Wielu kolegów opuściło wtedy szeregi SPK. Pozostało zaledwie 25-30 członków. Na zebraniu redaktor Głosu Polskiego, Zybała zaproponował, abym przyjął funkcję referenta kulturalno- oświatowego.
Zgodziłem się na to i zacząłem organizować t.zw. podwieczorki przy mikrofonie. Większość kolegów była jeszcze wtedy w stanie kawalerskim. Zjechały się dziewczyny z różnych obozów z Niemiec. Wieczorki miały więc powodzenie, zwłaszcza, że po nich następowała zabawa. Wieczorki urządzaliśmy w kazdą niedzielę w parafii Św. Ducha. Zorganizowaliśmy Kółko Teatralne. Jedną z pierwszych sztuk wystawionych przez nas była "Kwatera nad Adriatykiem", potem "Markietanki", "Cudzik i Spółka", "Trzecia Płeć". Byłem jednym z
organizatorów. Byłem równocześnie reżyserem, choreografem. W Roku Milenijnym wystawiliśmy "Starą Baśń". Była to już jedna z ostatnich sztuk, jakie nasz referat kulturalno-oświatowy wystawił. Poza działalnością teatralną sprowadzaliśmy ciekawych prelegentów. Odwiedził nas m.inn. Gen. Tokarzewski, były ambasador i minister Tadeusz Romer, generałowie Duch, Kopański, Anders,. Sosnkowski i wielu innych. Koło SPK stało się bardzo popularne dzięki tej aktywności kulturalnej. Pozyskaliśmy wtedy wielu członków. W roku 1955-tym kupiliśmy dom na Main Street. Był to stary skład meblowy.
Przerobiliśmy go na Klub. W 1963 -tym roku rozbudowaliśmy dom. Byłem przewodniczącym komitetu rozbudowy domu. Członkostwo wzrastało z roku na rok. Rozwinęliśmy na szeroką skalę akcję młodzieżową. Krótko po przyjeździe do Winnipegu wraz z żoną wstąpiłem do chóru "Sokoła". Zorganizowałem przy chórze zespół taneczny i byłem kierownikiem artystycznym chóru do 1966 roku. W roku 1967-ym założyłem grupę taneczną przy SPK. Przez 17 lat
prowadziłem zespół młodzieżowy SPK. Na początku pod nazwą "Młodzi Kombatanci", a później "Iskry". Przez moje ręce przewinęły się setki młodzieży kombatanckiej i nie tylko kombatanckiej. Przyjmowaliśmy do zespołu również dzieci spoza SPK. Praca z młodzieżą w Kanadzie nie jest łatwa. Trzeba dużo wytrwałości i zaparcia i dyscypliny. Nie zawsze się to spotykało z uznaniem
rodziców. Zawsze jednak byłem dumny z zespołu. Reprezentowaliśmy polski dorobek kulturalny na terenie Kanady. Wyjeżdżaliśmy na występy "od morza do morza": od Montrealu do Vancouver. Przez dwa lata piastowałem funkcję prezesa SPK Koła Nr 13. W pierwszym roku moja praca zawodowa kolidowała z pracą organizacyjną. Starałem się nadawać ton i kierunek organizacji. Nie byłem, może dlatego, zbyt popularnym prezesem. Wprowadziłem szereg reform organizacyjnych, które utrzymały się do dzisiaj. Muszę jednak przyznać, że większy był mój wkład do organizacji w okresie, gdy nie byłem prezesem.

Moją żonę poznałem w obozie w Wheaton Ashton, w Wielkiej Brytanii. Żona Janina, z domu Fulmyk przebywała w tym obozie razem z matką. Zaręczyliśmy się i w 1951 roku sprowadziłem ją do Winnipegu. Mamy dwoje dzieci, syna Krzysia i córkę Bożenkę. Oboje pokończyli wyższe studia, córka- pedagogiczne a syn- prawnicze. Syn włączył się intensywnie w polityczne życie kanadyjskie w partii liberalnej. Został również wybrany Radnym Miejskim, gdzie zajmuje eksponowane stanowisko przewodniczącego Komisji Środowiskowej. Komisja ta zajmuje się planowaniem i rozbudową miasta Winnipegu.

Nie chcę być posądzony o jednostronność, ale uważam, że Kanada wiele zyskała przez sprowadzenie polskiej emigracji wojskowej. Przeprowadzone na ten temat studia wykazały, że nasza emigracja kombatancka wykształciła w 90 -ciu procentach dzieci na uniwersytetach. Wiele z nich zajmuje poważne stanowiska. W przyszłości będą one zajmowały poważne stanowiska w przemyśle, technice, handlu, w nauce. W jednym tylko uniwersytecie w Ottawie
jest 17-tu polskich profesorów. Uważam, że każdy Polak, który się zjawi na tym kontynecie ma wszelkie możliwości rozwoju intelektualnego, kulturalnego, czy też materialnego. Nie powinien jednak zapominać o swojej polskości. Spośród tych ludzi, którzy od społeczności polskiej z takich, czy innych powodów odeszli, szczęścia nie znaleźli, a zamiast tego nabawili się pewnego kompleksu niższości.

Jako pewnego rodzaju ukoronowanie mojej działalności społecznej i politycznej uważam mianowanie mnie delegatem Rządu Polskiego w Londynie na prowincję Manitoby.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228