Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

IRENA EHRLICH

 

 

Irena Ehrlich


WSPOMNIENIA 

spisane w kwietniu

  1987  
 
 

 

 

Pochodzę z Mazowsza, ale od trzeciego roku życia rodzice przenieśli się na
Wileńszczyznę i od tej pory słyszałam wokół siebie ludzi mówiących po wileńsku. Na
Wileńszczyďnie mieszkałam w różnych okolicach. Ojciec miał taką posadę, że go
przenoszono z miejsca na miejsce - Podbrodzie, święciany, Bezdany. Rok 1939 zastał mnie w Bezdanach, potem w miasteczku Kinieliszki. Zdałam maturę w Wilnie w 1939 roku, a jesienią pracowałam już w szkole powszechnej.

Wcześnie rankiem 13 kwietnia 1940-go roku rozległo się dobijanie do drzwi i krzyki po rosyjsku: "odczyniajtie!".  Mama skamieniała, ja też. Rozległ się płacz dzieci. Miałam cztery siostry i jednego brata. Ojciec zmarł w 1938 roku. Najmłodsza siostra miała 10 lat. Skamienieliśmy wszyscy. Krzyknęłam: "ładować do koszyka!". Było bardzo mało czasu. Dano nam tylko pół godziny na spakowanie. Nie mieliśmy nawet chleba. Mieliśmy krowę, nazywała się Lola. Mama poprosiła "bojca", by pozwolił jej wydoić krowę. W pewnym momencie krowa rzuciła się na "bojca" i chciała go rogami przebóść.

Połowa mieszkańców miasteczka, przeznaczona do wywózki zgromadziła się na stacji. Ludzie byli bardzo przygnębieni. Załadowano nas do bydlęcych wagonów. Nie było możliwości załatwiania fizjologicznych potrzeb. Wywiercono dziurkę w podłodze na środku wagonu i ta służyła do tego celu. Początkowo ludzie krępowali się i zasłaniali się wzajemnie, ale później, gdy przyszedł głód i dzieci zaczęły umierać, przestano się krępować.

Podróż trwała dwa tygodnie. Wyrzucono nas wreszcie na stacji w małym miasteczku Bułajewo, gdzieś w Kazachstanie, niedaleko świerdłowska na Syberii.  Zostaliśmy przydzieleni do kołchozu o nazwie Oktiabersk. Ludzie byli szaro ubrani, w butach zrobionych ze starych opon.  Przyglądali nam się z zainteresowaniem, bo byliśmy, w odróżnieniu od nich, bardzo porządnie ubrani. Na twarzach ich pojawiał się jakby szacunek i zdziwienie. Ale gdy pojawiło się NKWD, wszyscy natychmiast znikali.  Siedzieliśmy tak dwa dni na placu i nikt się nami nie zainteresował. Wreszcie powiedziano nam, że mamy się sami starać o pracę. Jesteśmy zdani na swój własny los. Nie mogliśmy znaleźć pomieszczenia, bo zwykle domek kołchoźnika składał się z dwóch izb, w nich proste łóżka - nary. Pozostaliśmy z całej grupy sami na placu, gdy w końcu jakiś dobry człowiek - kołchoźnik wskazał nam w pół rozwaloną lepiankę. Zażądał za nią 50 rubli miesięcznie. Przyjęliśmy propozycję i wprowadziliśmy się do lepianki.

Poszłyśmy następnego dnia do pobliskiego miasteczka Bułajewa. Zgłosiliśmy się w NKWD. Znałam trochę język białoruski i to okazało się pomocnym w znalezieniu pracy.  Spotkaliśmy znajomą panią Topolską. Poradziła nam, aby udać się do wioski, w której była ochronka dla dzieci. Dowiedzieliśmy się, że w Rosji bardzo łatwo otrzymać rozwód i dyrektor tej ochronki żenił się już szósty raz. Dzięki znajomości z ostatnią żoną dyrektora, przyjęto nas do pracy. Mnie przydzielono do kuchni, która mieściła się w przybudówce ochronki. Była to dobra posada. Siostrę przydzielono do zmywania podłóg. W ochronce było około 200 dzieci. Karmione były bardzo skromnie: na śniadanie otrzymywały mleko na pół z wodą, na obiad zupę, kartofle i trochę klusek a raz na tydzień plasterek mięsa, który mieścił się na jednej łyżce.

Pewnego razu, gdy miałam dyżur w kuchni, napadli na kuchnię młodzi, wygłodniali chłopcy w wieku od 10 do 13 lat. Stanęło nade mną sześciu z nożami w rękach : "Niania, otwieraj, bo zarżniemy! ". Przerażona otworzyłam im. Zabrali cały przydział chleba. Nie miałam siły, żeby zamknąć drzwi. Nadeszła pani Topolska - główny kucharz ochronki. Opowiedziałam jej o napadzie i po 15-tu minutach pojawiło się NKWD. Znaleźli bez trudności nie tylko tych sześciu chłopców, którzy ukradli chleb, ale na wszelki wypadek zabrali wszystkich chłopców w tym wieku do domu poprawczego. Po tym incydencie wyrzucili z pracy  w ochronce wszystkich Polaków.  

Chodziliśmy odtąd do pracy pieszo codziennie kilka kilometrów. Pamiętam, gdy w dzień wigilijny w roku 1940-tym szłyśmy z matką drogą, przed nami jechał wóz i w pewnym momencie spadł z niego worek mąki. Natychmiast zakopałyśmy go w śniegu i już z góry cieszyłyśmy się myślą, że przygotujemy dla wszystkich Polaków w obozie wspaniałą kolację. Niestety kołchoźnik zorientował się i zabrał nam mąkę.

Spieszyłyśmy się do pracy, bo za 15 minut spóźnienia groził rok więzienia (!). Mama dostała dobrą pracę przy wyrobie smoły. Mnie przydzielono do oczyszczania rowów, w których były zakopane rury. Praca szła sprawnie dopóki nie było głęboko. Trudno było wyrzucić śnieg z głebokiego rowu - spadał z łopaty. Byłam zrozpaczona, że nie wyrobię normy, a tam w domu małe dzieci czekają na chleb. Norma była niewielka - około 200 gramów chleba na osobę na dzień. Mama dała mi drabinę i poradziła, abym ładowała śnieg do worka i wynosiła go na powierzchnię. Mimo tego nie wyrobiłam normy.  I głodny był nasz wigilijny dzień w Niewieżce koło Bułajewa. Mama wyrobiła swoją normę i dostała te cenne 200 gramów chleba. Podzieliła go nam na kawałki, jak opłatek. W poszewce, na samym dnie znaleźliśmy jeszcze trochę mąki, którą swego czasu wymieniliśmy w kołchozie za rzeczy przywiezione z Polski.  Siostra moja Alinka, nie pracowała jeszcze, bo była za mała. Ugotowała nam z tej mąki prażuchę na wodzie. I taka była nasza pierwsza wigilia na wygnaniu. I było dużo smutnych wspomnień. Bardzo chciałam zasnąć, ale wspomnienia cisnęły się natrętnie i sen uleciał. Przypominałam sobie dzień wigilijny w Polsce od samego rana  do 12-tej godziny w nocy, kiedy jechaliśmy na Pasterkę.

Kolejną pracą jaką nam przydzielono była uprawa kapusty, ogórków i innych jarzyn dla dzieci w ochronce. Tych innych jarzyn jakoś nigdy nie było, bo zabrakło nasion. Domki w których mieszkaliśmy wyglądały strasznie. Były pełne robactwa. Zamiast podłogi było klepisko z gliny. Trzeba było je najpierw oczyścić, by nadawały się do zamieszkania.  Fiedzia, który zajmował się dowożeniem wody w beczce zachorował poważnie, leżał siny na trawie i drżał ciężko chory na malarie.  Wtedy kierownik polecił mi, abym objęła funkcję "wodowoza". Siłą pociągową był kulawy wół. Trzeba było umieć do niego przemówić, aby raczył ruszyć. Reagował jedynie na głośne rosyjskie przekleństwa. Praca polegała na tym, by nalać wodę do beczki i pokrzykując, ciągnąć woła za uzdę. Zauważyłam, że gdy odganiałam gałęzią muchy atakujące woła, przyspieszał on kroku. Pracowałam przy tym około miesiąca.

Wkrótce załadowali nas na ciężarowki z naszymi tobołami, zapakowali nas znów do bydlęcych wagonów i zawieźli do miasta Akmolińsk. Zapędzono nas tam do budowy linii kolejowej. Dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna z Niemcami.  Skoncentrowano masy ludzi do budowy tej linii. Praca szła przez 24 godziny. Nam wyznaczono godziny pracy od 2-giej w nocy do 10 rano. Wysypywaliśmy piasek z wagonów i układaliśmy kamienie w metrach kubicznych. Rano wszyscy byli już bardzo wycieńczeni, spać nam się chciało i posypialiśmy oparci na łopacie. I mnie się kiedyś tak zdarzyło. Nadzorca brygadier krzyknał nagle, że upadłam przerażona ze strachu.

Był październik i było już bardzo zimno. Ludzie byli bardzo lekko ubrani. Martwiliśmy się, że pewnie zamarzniemy tutaj wszyscy i taki będzie nasz koniec. Starsi wysyłali młodych do NKWD, aby wyprosili ciepłe buty i kufajki, bo bez nich nie można było pracować. Poszłam również. W biurze siedział wielki enkawudzista, w opiętym mundurze, z medalami, wyprostowany jak manekin. Palił dobrego, pachnącego papierosa. Pamiętam, że miał bardzo gruby, kwitnący nos.

 Takie szczegóły się czasem dobrze pamięta. Drżałyśmy jak galaretka, podeszłyśmy do stołu i przedstawiłyśmy naszą sprawę. I, o dziwo, nie wykrzyczał nas, tylko powiedział, żebyśmy się nie martwiły o ubranie, bo wkrótce wyślą nas do Ałma-Aty, a tam jest ciepło i wcale ubrania nam nie potrzeba. Oczywiście nie wierzyłyśmy mu ani jednego słowa, ale wkrótce okazało się, że mówił prawdę.

I znów załadowano nas na transport. Upchano nas do bydlęcych wagonów, przywieźli nam kilka worków zmarzniętych kartofli, co można było rozpoznać po dużych mokrych plamach na workach. Do tego dorzucono kilka worków stęchłej mąki. I tak zaczęła się podróż do Ałma- Aty. Po drodze zaczęły umierać dzieci, i poważnie chorować starsze kobiety.  W naszym transporcie nie było wielu mężczyzn.  W naszym wagonie był tylko jeden - pan Pieńk. Trzymał się dzielnie, choć czwarte skolei dziecko umierało mu na rękach. Trzeba było, aby ktoś przynosił do wagonu gorącą wodę - "kipiatok". Nikt nie miał ciepłego ubrania, a śnieg już zaczął sypać. Jedna z pań w naszym wagonie, pani świętorzecka, zaoferowała osobie, która się podejmie funkcji komendantki wagonu i będzie donosiła "kipiatok" -buty jej męża, wprawdzie dziurawe, ale jeszcze do użytku. Podjęłam się tej funkcji i odtąd na każdym przystanku wychodziłam w butach po "kipiatok". Był to właściwie cały nasz posiłek, bo placki upieczone ze stęchłej mąki były nie do zjedzenia i nieludzko pachniały, że z trudem można było oddychać w wagonie. Pocieszaliśmy się, że przecież ta podróż nie będzie trwała wiecznie i kiedyś dojedziemy do tej Ałma -Aty.

Na dużej stacji, w Orskoje zobaczyłam nagle coś, co nasunęło mi na myśl, że mam pewnie halucynacje, że jestem poważnie chora. Zobaczyłam bowiem polskiego żołnierza w ogromnej, futrzanej czapie z polskim orzełkiem.  Miał taki bardzo krótki płaszcz, trzy-czwarte, ale na czapie rosyjskiej był polski orzełek! Pomyślałam, że mam chyba jednak halucynacje! Podeszlam do niego i trzymając w ręku wiadra z "kipiatokiem", patrząc w żołnierza jak w świętość zapytałam " czy pan naprawdę jest Polakiem, i orzełek na pana czapce jest naprawdę polskim orzełkiem? ".  Popatrzył na mnie, pokiwał głową i nic nie odpowiedział. Wyglądało na to, że pomyślał o mnie to samo, co i ja. Potwierdził. Jeszcze raz zapytałam, czy to jest prawdziwy polski orzeł i jak to się stało, że tu, w Rosji, ma orzełka na czapce. Popatrzył na mnie raz jeszcze i powiedział :" A panienka nie wie, że wojsko polskie już jest?" Dwa wiadra z "kipiatokiem" wypadły mi z rąk. Uklękłam na śniegu, przeżegnałam się i nie wiedziałam co odpowiedzieć. Byłam tak szczęśliwa, że nagle zaniemówiłam. Nie byłam nawet w stanie mu podziękować. Opanowałam się wreszcie i wykrztusiłam: " czy pan nie mógł by zabrać mne i moją siostrę do wojska? ". "Nie, to niemożliwe" odpowiedział. "Zresztą, ja nie decyduję. Jest tu szef tego transportu, ale wątpię, aby się zgodził wziąść panienki do wojska. Wiezie on żywność i umundurowanie angielskie. Odpowiada tylko za to i nie ma prawa przewozić nikogo więcej. Ale - dobry człowiek jest ten nasz szef. Niech panienka spróbuje". Szef właśnie nadchodził. Też w futrzanej czapie i też z orzełkiem. Miał sumiasty wąs, wyglądał może na czterdzieści lat, zamyślony, bardzo taktowny. Wyłożyłam mu swoją sprawę.  Kategorycznie odpowiedział, że nie. Zapytał skąd jestem. Powiedziałam mu że z Wileńszczyzny. Pojaśniał mu wzrok i zapytał w jakim mieście byłam ostatnio. "w Wilnie" odpowiedziałam.  Wtedy przedstawił się: "Plawgo, jestem".  I zaczął się bardzo drapać w głowę. Ja modliłam się w tym czasie, ażeby go Bóg natchnął, żeby nas zabrał. Pokazałam mu całą gąsienicę wagonów załadowanych Polakami. I pan Plawgo zgodził się zawieść nas do wojska. Błyskawicznie pobiegłam po moją siostrę. Nie potrafię wyrazić słowami, co się działo w wagonie. Krzyczeli: "O Jezus, Maria, dziękujemy Ci! Płakali. Inni zaniemówili z wrażenia, nie mogli wykrztusić słowa!. Wojsko Polskie, Wojsko Polskie, wreszcie jest! ". Mama pożegnała się z nami, pożegnaliśmy się z całym wagonem i następnie, lawirując pod wagonami, by zmylić czujność NKWD, których tu było wszędzie pełno, przekradałyśmy się do transportu wojskowego. Na każdej stacji grali wtedy: "Szyraka strana maja radnaja ". Doszliśmy wreszcie do wagonu. Sierżant zrobił nam miejsce, my zajmowałyśmy jedną stronę wagonu a mężczyźni drugą. Po naszej stronie były drwa do palenia.  W wagonie czuło się przyjemne ciepło. Pan Plawgo zachęcił nas, byśmy się rozgościły.  On też był wywieziony z rodziną i może jego dziećmi zaopiekuje się też ktoś jak on nami się teraz opiekuje. Uspokoił nas, byśmy się nie bały, że będzie się nami opiekował jak ojciec. Mówił, że Polacy w biedzie umieją uszanować kobiety. Dodał nam tym otuchy, ale w tym momencie ktoś zastukał do drzwi. Przestraszył się sierżant, że to NKWD więc kazał się nam skryć za stos drzewa. Otworzył drzwi i zobaczył kobietę na śniegu, bosą - naszą matkę. Wyciągnęła swoje spracowane ręce i błagała: "Córeczki, wracajcie, nie przystoi, żebyście jechały razem z mężczyznami w jednym wagonie. Cokolwiek się już z nami ma stać, niech się stanie, co nam Pan Bóg przeznaczy! Chcę, byście zostały przy mnie. Wracajcie, wracajcie! Pogubimy się, pojedziecie do wojska, jak się potem odnajdziemy? Lepiej już razem z całą rodziną!" Sierżant Plawgo zaczął się niecierpliwić, bo się bał, że w każdej chwili może wpaść NKWD. "Jeśli panienki chcą posłuchać mamy, to proszę wyjść!" Siostra nie wytrzymała presji i wysiadła ze swoim tobołkiem.  Stanęłam wobec dramatycznej decyzji.  W takich chwilach opanowuje człowieka jakaś siła. Tak bardzo wierzyłam, że mi się nic nie stanie, że ci ludzie są najuczciwsi w świecie. Wierzyłam, że dostanę się do wojska, że będę mogła pomóc rodzinie i innym. I zostałam. 

Przydzielono mi dwa angielskie koce i królewską kolację. Dostałam tytoń, mimo, że wtedy jeszcze papierosów nie paliłam. W transporcie były rozmaite konserwy, jakieś dżemy. Wszystko to można było jeść bez ograniczeń. Myślałam, że to sen, że jest niemożliwe, żeby coś takiego mogło się przydarzyć. Tak nagle: wczoraj człowiek był głodny, dzisiaj jest syty. Po sutej kolacji położyłam się na swoim miejscu, owinęłam nowymi, pachnącymi kocami. Ale zaczęło mnie strasznie gryźć sumienie.  I raz zdawało mi się, że dobrze zrobiłam, to znów, że postąpiłam strasznie.  Jak mogłam zostawić matkę, siostry i brata i tych wszystkich ludzi z naszego transportu. Przecież ja nosiłam wodę, mam buty od pani świętorzeckiej. Już tam butów więcej w wagonie nie ma, kto będzie nosił wodę? Niesamowita szarpanina sumienia. Różaniec miałam zakręcony na nadgarstku, próbowałam się modlić, ale modlitwa się rwała. Wreszcie znużona, usnęłam.

I tak podróżowaliśmy chyba tydzień. Wreszcie pociąg zatrzymał się w Tockoje. Przyszedł rozkaz, że dalej nie jedziemy. A ja przecież chciałam dojechać do Buzułuku, do wojska polskiego! Ogromnie się zmartwiłam. Nie wiedziałam, co ze sobą robić. Żołnierze nie rozczulali się nade mną, bo mieli swoje sprawy. Wycofałam się nieznacznie z wagonu, aby mnie nie zobaczyło NKWD.

Sierżant Plawgo powiedział mi, żebym poszła do Tockoje, tam też jest polskie wojsko, tam też są kobiety. I zdecydowałam się. Pożegnałam się z nim. Ten człowiek pozostał na całe życie w mojej pamięci, tylko szkoda,  że już go nigdy nie spotkałam.  

Nie doczekałam do rana. Chciałam iść zaraz do Tockoje. Noc była księżycowa. Szłam i w pewnym momencie usłyszałam wycie wilków. Zdrętwiałam.  Zaczęłam się modlić i przyspieszyłam kroku. Zerwał się wiatr i zaczął padać śnieg. Wycie rozlegało się coraz głośniejsze. Nie byłam pewna, czy idę w dobrym kierunku. Wreszcie zobaczyłam światełka, które, szczęśliwie okazały się obozem. Doszłam do budynku, na którego daszku było napisane po prostu Tock, nie Tockoje. Weszłam na teren obozu i dowiedziałam się, gdzie są ochotniczki. Komendantka, ubrana w pięknej piżamie angielskiej zajadała chleb smażony z cukrem. Pachniało cudnie. Stanęłam w progu i powiedziałam cicho, że chciałabym wstąpić do wojska. Komendantka przestała jesć chleb na chwilę i bardzo się na mnie rozgniewała. Przede wszystkim nie powinnam tu była wejść bez przejścia kwarantanny.  Poza tym nie ma już etatów a fakt, że szłam w nocy przez las, w którym są wilki świadczy, że nie jestem przy zdrowych zmysłach i nie była bym dobrym żołnierzem.  Kazała mi wyjść i iść spowrotem na stację do Tockoje. Nie miałam innego wyjścia. Wilki już nie wyły. Doszłam do stacji kolejowej, usiadłam w kąciku przy piecu. Podszedł do mnie jakiś major i zaproponował, abym wcale do wojska nie szła. On sam jest bez rodziny, wkrótce pojedzie do Kujbyszewa po instrumenty muzyczne.  Ma mały pokoik i się mną zaopiekuję. I po co ja wogóle idę do wojska. Powiedział mi, że w Buzułuku jest jeszcze gorzej. Spojrzał na mnie i powiedział: "koleżanka pewnie głodna? ". Poszedł sprawdzić, czy można coś dostać na stacji do zjedzenia. To wystarczyło mi, abym skorzystała z jego nieobecności i natychmiast uciekła. Spotkałam innego żandarma.  Był bardzo szczęśliwy, bo odnalazł żonę i dwoje swoich dzieci. Powiedziałam mu o swoich kłopotach, że wybieram się do Buzułuka. Pociągów już w tym kierunku nie było. Zaproponował, bym przenocowała u jego żony, która rzeczywiście bardzo serdecznie mnie przyjęła. Nazywała się pani Szmit. Później spotkaliśmy się w Anglii, gdy ona pracowała w szpitalu.

Na drugi dzień żandarm starał się wcisnąć mnie do wagonu.  W ten sposób udało mi się dostać do Buzułuka. Tam już ochotniczki pełniły służbę. A więc prawdę mówili: jest polskie wojsko! I jaka ulga: Buzułuk był pierwszą stacją na której nie grali " szyraka strana maja radnaja". Ileż tam było wojska- ilu chętnych, których marzeniem było wstąpić do wojska! Przychodzili otuleni w stare kołdry, koce, co kto miał! Takiego materiału ludzkiego do wojska chyba jeszcze nikt w życiu nie widział. Wreszcie dowiedziałam się, że mam się zgłosić do sztabu, który mieścił się w pięknym imperialnym budynku. Resztę zabudowań stanowiły małe chałupki na modłę rosyjską. Dawniej w budynku imperialnym mieszkali zapewne ziemianie, później zajmował go Komsomoł a teraz sztab polskiej armii. Powiewała na froncie polska chorągiew. Myślałam, że mi serce pęknie z radości. Weszłam do środka. Panował gwar, szum maszyn do pisania, słychać było komunikaty radiowe. Wszędzie polska mowa - co za cudowne uczucie!

 Powiedziano mi, że ochotniczki kwaterują przy ulicy Pierwomajskiej, i że tam mam się udać. Nie od razu zostałam przyjęta do wojska. Komendantka powiedziała, że nie ma miejsca, i żebym spowrotem wróciła na stację kolejową.  W międzyczasie jadnak nadeszła inspektorka, pani Puchawska, która też pochodziła z Wilna. Nie wiem, czy to był cud, drugi cud, ale kazała mnie przyjąć i wyszła. Komendantka powiedziała mi jednak, że nie będę miała żadnego kącika, nawet, żeby usiąść. I rzeczywiście nie było miejsca. Dostałam wreszcie jakieś miejsce pod drzwiami. I tak spałam tam przez dwa tygodnie. Ludzie chodzili po mnie w nocy usiłując wydostać się na dwór z potrzebą fizjologiczną. Chodzili po mnie .... a ja byłam szczęśliwa, tak szczęśliwa, że dostałam to miejsce, ten kącik. To nic, że kaszel dusił - byłam szczęśliwa. Dostawaliśmy już trzy posiłki dziennie. Nic człowiek nie robił. Koleżanka na górnej pryczy  zmarła na tyfus. Ja dostałam jej miejsce. Z początku byłam szczęśliwa, że takie ciepłe, potem zaczęło mnie gryźć sumienie, że koleżanka zmarła a ty, głupia, cieszysz się. Później dostałam przydział do plutonu oświatowego w kompanii Jadwigi Domańskiej. Piękna pani siedziała na narach. Zameldowałam się: "Pani Komendantko, ochotniczka Irena Baranowska melduje swój przydział do plutonu oświatowego." Nigdy nie zapomnę jej pięknego uśmiechu.  Człowiek tak bardzo potrzebował wówczas tego uśmiechu i tę odrobinę ludzkiego serca.

Pani Domańska była potem w Winnipegu.  Wszystko jej opowiadałam, ale ona nie pamiętała. Dopiero po opowiedzeniu jej szczegółów przypomniały się jej niektóre sytuacje.  Pojechałyśmy do Kołtubianki jako świetliczanki. Sekcja oświatowa nie miała wiele do roboty. żołnierze mieszkali w namiotach,  gdzie plecy przymarzały im do ścian, a przez płótno namiotu można było widzieć księżyc.  Na pracę oświatową nie było tam miejsca.  

Potem przeniesiono nas do Kermine.  Obóz w Kermine zapisał się w historii polskiego wojska jako obóz śmierci. Szalały tam malaria, tyfus brzuszny i tyfus plamisty.  Mój późniejszy mąż napisał książeczkę o chorobach zakaźnych w obozach w ZSRR. W Kermine urządzałyśmy dla żołnierzy wycieczki, wygłaszałyśmy referaty, łapałyśmy rosyjskie komunikaty radiowe, tłumaczyłyśmy to na język polski i przekazywałyśmy ich treść żołnierzom. Skończyła się moja współpraca z panią Domańską. Przydzielono mnie do lotnictwa.

Z Kermine wyjechaliśmy do Anglii jako pierwszy transport, w skład którego wchodziło lotnictwo i marynarka. Była wczesna wiosna 1941 roku. Pociągiem przewieziono nas do punktu przejściowego w Krasnowodsku. Stamtąd okrętem do Pahlawi do Iraku i dalej do Anglii. W Iraku pracowałam w sztabie wojska. Potem przetransportowano nas do Bagdadu. Moja siostra pracowała tam w szpitalu. Mama wraz z najmłodszymi siostrami dostały się do obozów przesiedleńczych w Afryce.  Brat zgłosił się do Junaków. Przeszedł szczęśliwie tyfus plamisty, potem przydzielono go do lotnictwa w Anglii.  

Udało nam się nawiązać kontakty z całą rodziną. W Rehowocie spotkałam się z siostrą. W Cassa Massina w Egipcie pracowałam w Izbie Przyjęć. Komendantka moja pani Moroziewicz, która przydzieliła mnie do sztabu mieszka obecnie w Anglii.  Następny etap to Włochy.  Najpierw do Barletta, potem do Ankony.  Pamiętam Ankona robiła wrażenie miasta umarłych. Kury tylko biegały po ulicach. Zawieszony na suficie żyrandol dzwonił od wystrzałów artyleryjskich. Saperzy tyczyli nam drogę wolną od min. W Ankonie pracowałam w szpitalu w izbie przyjęć i tam poznałam mojego przyszłego męża. Za jego namowami zapisałam się na kurs pielęgniarski i wkrótce zaczęłam pracować w tym zawodzie.  Nie ma chyba nic przyjemniejszego na świecie niż sytuacja, gdy przyjmuje się do szpitala strasznie schorowanego pacjenta, a potem wypuszcza się zdrowego człowieka.

W szpitalu wojskowym miałyśmy pełne ręce pracy. Rano o godz. 8-mej obchód, sprawdzanie czystości. Przygotowanie igieł. Siostra rozpoczynała dzień od zastrzyków.  Potem sulfamidy dla chorych  na żołądek. Opatrunki, obchód lekarski. Siostra zapisywała uwagi lekarza do książki zleceń. Po południu ta sama rutyna. Pilnowanie posiłków dla chorych. Zdawanie chorych siostrom na nocny dyżur. Chorzy na zakaźnym bardzo cierpieli. Sporo było chorych na choroby weneryczne. Bardzo było ich nam żal. Zdarzały się przypadki gruźlicy i malarii.

Wyszłam zamąż 25 listopada 1945 roku. ślubu w kaplicy szpitalnej udzielał nam ks. kapelan Wróbel. Mąż został przeniesiony do Conegliano a ja do Rimini.  Pracowałam tam na wydziale chorób zakaźnych.  Siostry były bardzo zapracowane. Bywało, że na jedną siostrę przypadało do 100 rannych i chorych do obsłużenia. Sanitariusze pomagali często w niektórych funkcjach jak np. mierzenie temperatury a nawet zastrzyki.  

Pamiętam, że pewnego dnia wyjechałam z kapitanem angielskim do Loreto, aby kupić medalion Matki Boskiej Loretanskiej dla mojej mamy. W drodze powrotnej kapitan stracił panowanie nad kierownicą i wóz przewrócił się do góry kołami. Szosą przejeżdżał oddział wojska i pomogli przywrócić nasz samochód do normalnego położenia. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, gdy zobaczyli mnie z kapitanem pod przewróconym samochodem.  W międzyczasie do szpitala poszedł meldunek o katastrofie na szosie. A mnie się właściwie nic nie stało poza drobnymi potłuczeniami. Wróciłam szybko do szpitala. Na ścianie wisiał plakat: "Siostra Irena zginęła w wypadku samochodowym". Chory, który zobaczył mnie w kitlu pielęgniarskim krzyknął z przerażenia jakby zobaczył ducha.

Nasz szpital, 6-ty Szpital Wojenny został wreszcie przeniesiony do Anglii. Mąż również dostał tam przeniesienie. W Anglii zapadła decyzja emigracji do Kanady, gdzie był już kolega męża z Uniwersytetu Lwowskiego. Pojechaliśmy z mężem do Londynu.   Rozpoczęliśmy starania, badania lekarskie, nostryfikację dyplomu. Kanadyjskie przepisy wymagały nowych egzaminów i odbycie na nowo praktyki (internship) w szpitalu.

Przyjechaliśmy do Saskatchewan. Ludzie byli tu bardziej przyjaźni niż w Anglii. Zamieszkaliśmy w North Battlefort. Mąż zaczął studiować na nowo psychiatrię. śnieg nas nie przerażał. Otrzymaliśmy meble i dom. Byliśmy zachwyceni. W szpitalu sporo było lekarzy pochodzących z różnych krajów. W każdą sobotę i niedzielę organizowaliśmy spotkania towarzyskie. Tak przetrwaliśmy 16 lat w jednym miejscu. Pierwsza córka urodziła nam się w Anglii, druga, miedzianowłosa Jolanta i Ewelinka w North Battlefort  w Saskatchewanie. Mąż pracował w tym szpitalu do końca życia na stanowisku zastępcy superintendenta. Pracował wiele naukowo i miał szeroki zakres zainteresowań. Utrzymywał kontakty z Czapskim i Giedroyciem z Instytutu Literackiego w Paryżu. Pozostawił po sobie wiele notatek, które z pewnością można by wykorzystać. Pozostały po nim, pisane na korze brzozowej, krótkie wspomnienia z czasów więziennych oraz inne pamiętniki. Ja również spisuję moje wspomnienia.  

Jestem bardzo związana z moją organizacją, Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów. Przyjechaliśmy tu z rozwiniętymi żaglami planując wiele rzeczy. Nie zawsze można było te wszystkie plany zrealizować. Trzeba było zająć się przede wszystkim wychowaniem dzieci.


 

 

 
  

 

 

INDEX


Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228