Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

JAKUB  PLEWA

 

 

Jakub Plewa

WSPOMNIENIA
Spisane
w lipcu 1986

 


Wojna zastała mnie w 16 pułku piechoty w Tarnowie w 1939 roku. Pułk ten
szkolił żołnierzy, spośród których rekrutowali się potem KOPiści (Korpus Ochrony Pogranicza). Wiosną zostaliśmy wysłani do 18-go batalionu w rejonie blisko granicy łotewsko -litewskiej w powiecie brasławskim. Różnica w klimacie bardzo nam się rzuciła w oczy. W Tarnowie rolnicy zaczynali wyjeżdżać w pole, a w Brasławszczyźnie był jeszcze śnieg po pas. Ćwiczyliśmy na jeziorze, jeszcze zamarzniętym, z prawie metrowym lodem. Był marzec 1939-ty rok. W kwietniu, gdy Niemcy zajęli Kłajpedę, batalion nasz został zbudzony w nocy, zarządzono alarm i mobilizację. Byliśmy w
gotowości do wyjścia w pole. Byłem w kompanii karabinów maszynowych. Mieliśmy 12 ciężkich karabinów maszynowych, 4 moździerze i zostały nam wydane długie karabiny ppanc. Po ukończeniu mobilizacji, która trwała 3 dni, stan batalionu został podwojony. Wyjechaliśmy do Augustowa na Suwalszczyznę. Tam nas rozmieścili w kwaterach polowych, w stajniach, w stodołach. Przez cały ten okres aż do września wychodziliśmy zawsze w pełnym umundurowaniu, w pełnym rynsztunku. W lipcu zmienili nasze
kwatery i w miejscowości Białobrzegi zaczęliśmy budować schrony.
Przywoziło się piasek, kładło się belki robiło się kamuflaż. Budowaliśmy stanowiska dla karabinów maszynowych. Amunicja była w namiotach a w części na stanowiskach. W takim pogotowiu bojowym zastał nas 1-szy września. W dniu tym pokazały się pierwsze niemieckie samoloty zwiadowcze. Nie bombardowały, nie ostrzeliwały. Rozkaz był, aby nie strzelać do samolotów. Zrobiliśmy dwa nocne wypady poza granicę Prus Wschodnich. Mieliśmy stałe pogotowie przeciw lotnicze. Co 10- ty pocisk był, świetlny, żeby wiadomo było jak się strzela. Pamiętam 8-go września, byłem na stanowisku, gdy dwa samoloty niemieckie ukazały się nad horyzontem. Jeden z nich leciał na nasze stanowisko. Prowadziłem go cały czas na muszce. Był zakaz strzelania i trzeba się było podporządkować
rozkazowi. W pewnym jednak momencie samolot prowadzony na muszce aż się prosił, aby go trafić. Nie wytrzymałem nerwowo i oddałem krótką serię. Samolot oddał serię, ale zachwiał się w powietrzu i poleciał w kierunku linii niemieckich. Nadjechał goniec dowódcy plutonu. Zapytał, czy strzelałem do samolotu. Odpowiedziałem twierdząco. Rozkazał mi natychmiast zameldować się u dowódcy kompanii. Ten rozkazał mi ubrać się na ostatni guzik i stawić przed dowódcą batalionu. Myślałem, że mnie rozstrzelają za
nieposłuchanie rozkazu. Podpułkownik Nachowicz, dowódca batalionu powtórnie zapytał się mnie, czy strzelałem do samolotu. Przyznałem,
że strzelałem, bo samolot tak blisko naleciał na muszkę, że nie mogłem
dłużej wytrzymać. Padł rozkaz :" odmaszerować !". Wróciłem do namiotu. Wieczorem w rozkazie odczytano, że udzielono mi nagany, ale już w następnym zdaniu, dostałem pochwałę za dobre strzelanie. Okazało się, że samolot został zestrzelony, pilot wyszedł cało, choć był ranny. Wyskoczył z samolotu i próbował się bronić. Dzieci chciały zobaczyć samolot i biegły w jego kierunku. Pilot wyciągnął rewolwer i strzelał do dzieci. Ludzie w polu zauważyli to i przybiegli z widłami. Gdyby nie obecność wojska byli by go zabili z wściekłości.

Na tych stanowiskach byliśmy do 12-go września. W tym dniu załadowaliśmy się na pociąg, ale przyszedł rozkaz, aby się rozładować i
wrócić na stanowiska. W następnym dniu powtórzyło się to samo.
Wreszcie załadowaliśmy się na dobre i ruszyliśmy. Zbombardowały nas samoloty niemieckie. Mieliśmy ckm-y, 2 działka ppanc, działka polowe. Dostaliśmy rozkaz, aby strzelać do każdego samolotu, który się ukaże na horyzoncie. Powiedziano nam nawet, że pojedyncze strzały do samolotów są bardziej skuteczne niż karabiny maszynowe. Jestem przekonany, że to istotnie było skuteczne. Gdy się samoloty pokazały, otwieraliśmy do nich natychmiast ogień, dopóki były względnie nisko. Zmuszało je to do poderwania się ku górze. Stosując tę taktykę nie ponieśliśmy dużych strat w czasie bombardowania naszego oddziału. Zostały zniszczone tory, lokomotywa. Jechaliśmy dalej przez Baranowicze, Łuniniec na południe w kierunku na Równe. 17-go września, w nocy, zatrzymaliśmy się w polu i dostaliśmy rozkaz wyładowania się. Uformowaliśmy kolumny i boczna drogą batalion wymaszerował z całym sprzętem. Wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że bolszewicy przekroczyli granicę i zaatakowali. Nie było żadnego
rozkazu, ale wiadomość rozeszła się w kolumnie marszowej z ust do
ust. Posuwaliśmy się na zachód w kierunku Bugu. Nie spotkaliśmy
żadnych rosyjskich oddziałów ani samolotów. Spotkaliśmy natomiast
bramy powitalne, budowane przez Ukrainców z portretami Stalina i Lenina, zwykle przed wejściem do miejscowości. W jednym wypadku, gdy dochodziliśmy do miejscowości, wyjechał wóz zaprzęgnięty w parę
pięknych koni wpadł w naszą kolumnę w pełnym galopie. Chłopcy podskoczyli i złapali konie i woźnicę, który wyjaśniał, że przyjechał
jako parlamentariusz, aby uzgodnić warunki naszego przejścia przez ich
miejscowość. Nie spodziewaliśmy się tego, aby w swoim kraju trzeba
było układać się z miejscowymi o warunki przejścia. Nie zwróciliśmy
na niego uwagi, zabraliśmy go z sobą, nie wiem co się z nim potem
stało. Doszliśmy tak do miejscowości Kołki na drodze w kierunku na
Łuck. Był wieczór. Kołki, nieduże miasteczko, było prawie puste.
Ludność uciekła. Było trochę starszych kobiet. W domku, wyznaczonym nam na kwaterę, była starsza kobieta. Podłogę stanowiło ubite klepisko. Pod tą podłogą znaleźliśmy sporo zakopanej amunicji do karabinów maszynowych. Podczas obiadu, grupy ukraińskie ostrzelały nas. Jeden z naszych został ranny. Wysłano patrole we wszystkich kierunkach. Następnego dnia posuwaliśmy się dalej. Dwóch naszych żołnierzy, Ślązaków, poszło w kierunku wioski kupić sobie mleka i nie powrócili. Cała kompania poszła na przeszukiwanie wioski. Okazało się, że jeden z żołnierzy został utopiony w studni, a drugiego znaleźliśmy koło szosy, bez munduru, w bieliźnie tylko, przybitego jego własnym bagnetem do drzewa. Następnego dnia około godziny 11-tej przed południem, usłyszałem strzały z działek. Koło drogi, spotkaliśmy kilka koni i zauważyliśmy pierwszych zabitych sowieckich żołnierzy. Potem natknęliśmy się na dwa sowieckie czołgi, jeden spalony a drugi unieruchomiony. Mimo tego posuwaliśmy się w
tym samym kierunku bez żadnych zmian. Dopiero o godzinie trzeciej maszerując boczną drogą natknęliśmy się na całą dywizję sowiecką. Czołgi stały ukryte w rowach. O zmroku nie zauważyliśmy ich i otworzyły do nas ogień z karabinów maszynowych. Rozproszyliśmy się w tyralierę, zajęliśmy stanowiska. Z drugiej strony drogi za pagórkiem były również stanowiska sowieckich karabinów maszynowych. Pamiętam, schowałem się za skrzynkami z amunicją, bo innej osłony w pobliżu nie było. Po okopaniu się, dostaliśmy rozkaz wycofania się o 300 - 400 metrów i tam okopaliśmy się powtórnie. Około godziny jedenastej spotkał nas huraganowy ogień. Z tyłu biła artyleria, a z przodu ruszyła do ataku piechota. Zetknąłem się wtedy
po raz pierwszy z sowieckim sposobem atakowania. Piechota stała za
górką. Noc była księżycowa. Na tle nieba widoczne były przesuwające się oddziały. Atakowali grupami. Mieliśmy amunicji pod dostatkiem. Kosiliśmy po prostu atakujące grupy. Po niej jednak następował atak kolejnej grupy. Był to rodzaj ataku falowego. Dziwiliśmy się jak Sowieci mogą w taki rozrzutny sposób prowadzić walkę. Nakropiliśmy ich wtedy okropnie. Odparliśmy ataki
skutecznie. Nad ranem wzmogło się znów ostrzeliwanie artyleryjskie.
Z nadejściem świtu ruszyły czołgi do ataku a za nimi posuwała się piechota. Nasze konie i wozy odprowadziliśmy daleko do tyłu kolumny. Wycofywaliśmy się w kierunku północno-zachodnim do lasu i dalej leśnymi drogami. 18 km przed Kowlem otoczyli nas bolszewicy po raz drugi. Zaczęły się pertraktacje. Dowódca batalionu zebrał nas wszystkich i powiedział, że musimy złożyć broń. Niejednemu łza potoczyła się po policzku. Rozkazano nam pójść dwójkami i po obydwu stronach drogi składaliśmy broń. Z karabinów wyciągaliśmy zamki. Po złożeniu karabinu poczułem się zupełnie bezużyteczny. Myślę, że takie uczucia były udziałem większości żołnierzy. Żołnierz bez karabinu czuje się bezwartościowym. Zaprowadzili nas do
Kowla. Była już noc. Rozłożyliśmy się na placu, gdzie popadło. Rano dostaliśmy po kawałku chleba i gorącej wody. Udało się nam wyrwać przez ogrodzenia do miasta. Obserwowaliśmy tworzenie się milicji z miejscowych. Wszyscy mieli opaski czerwone na ramieniu. Utkwił mi w pamięci taki wypadek. Młody oficer polski w grupie podchodził do bramy. Jeden z nowo-uformowanych milicjantów zwrócił się do niego, sięgnął ręką do jego ramienia, schwycił za gwiazdkę oficerską i mówi po rusku "Już ci to nie potrzebne. Już nie ma Polski ". Porucznik odepchnął milicjanta gwałtownie, wyciągnął rewolwer i strzelił prosto w oczy. Oficer stał jak słup przez dłuższą
chwilę, podszedł potem do oficera sowieckiego i oddał w milczeniu rewolwer i poszedł w kierunku bramy. Milicjant był pochodzenia żydowskiego, sądząc po akcencie ( stałem bardzo blisko), był w polskim mundurze z odznakami plutonowego na naramiennikach. Trwało zamieszanie i niepewność co będzie dalej. Wreszcie po kilku godzinach sowieccy oficerowie zapowiedzieli, że wszyscy szeregowi zostaną zwolnieni do domów, a oficerowie zostaną zatrzymani.

Zaczęło się formowanie kolumny i marsz w kierunku stacji kolejowej. Zapowiedzieli, które wagony pojadą do poszczególnych miejscowości czy województw w Polsce. Według tych informacji zajmowaliśmy miejsca w wagonach. Pociąg ruszył .... na wschód, bez względu na rzekome przeznaczenie,. wszystkie wagony do Szepietówki. Było nas tam około 22 tysiące żołnierzy. Raz dziennie dostawaliśmy zupę. Stało się w kolejce cały dzień. Trzeba było mieć jakieś naczynie, żeby dostać swoją porcję. Pamiętam, że znalazłem burak i wyżłobiłem go tak, aby mógł mi służyć za miskę

 

W Szepietówce staliśmy około dwóch tygodni. Już w pierwszych dniach zaczęto formować grupy, które odjeżdżały w nieznanych kierunkach. Słyszeliśmy, że wyjeżdżali do kopalni w okolicach Złotego Rogu. Trzymaliśmy się razem w grupie z naszego oddziału. Wymaszerowaliśmy na tereny polskie i tam przeznaczono nas do budowy szosy Lwów - Kijów. Zakwaterowano nas w chmielarni. Pracowaliśmy tam cały rok 1940-ty. Zarówno sowieccy żołnierze jak i oficerowie zachowali się w stosunku do nas względnie przyzwoicie. Pamiętam, że zastrzelono w obozie tylko jednego
żołnierza. 1200 osób spośród naszych żołnierzy pracowało następnie
przy budowie lotniska koło Tarnopola. Były to lotniska zupełnie nowe.
Kopaliśmy głębokie rowy, równaliśmy ziemię i t.d.


21-go czerwca 1941-go roku Niemcy zaatakowali Sowiety. Pamiętam, że wyszliśmy do pracy rano. O 9-tej kazano nam zabrać cały sprzęt i powrócić do obozu. Zaczęły się pokazywać samoloty niemieckie. Dowiedzieliśmy się, że bombardowano już Tarnopol. Cieszyliśmy się, że wreszcie nasi wrogowie zaczynają się bić. Sformowano kolumnę i rozpoczął się wymarsz, który trwał 21 dni. Spod Tarnopola do Złotonoszy na Ukrainie przeszedłem przez 7 dni.
Potem dostałem wrzody na nodze. Tak spuchła, że nie mogłem nałożyć buta. I tak z drugim butem w ręce maszerowałem dalej. Dowódcą naszej kolumny był podpułkownik sowiecki. Ogłosił, że została podpisana umowa między rządami polskim i sowieckim, zgodnie z którą polskich jeńców należy traktować jako sprzymierzeńców. Miałem w tym czasie gorączkę i nie bardzo wierzyłem w to, co docierało do moich uszu. Po przejściu dalszych dwu kilometrów opadłem z sił. Położyłem się przy drodze, bo już dalej nie mogłem iść. Prosiłem kolegów, aby ktoś ze mną został, ale każdy się bał, bo
wiedział, że ktokolwiek upadł zostawał przez konwój zastrzelony, a ciało było spychane do rowu. Myślałem, że zbliża się mój ostatni dzień. Okazało się, że po podpisaniu umowy, zmieniło się traktowanie nas. Zorganizowano tabor konny i na wóz zabierano wycieńczonych. Kolumna konna podjechała i wsadzili mnie na wozy, na których było już z 15-tu ludzi, którzy nie mieli sił wyjść nawet z obozu. Jechaliśmy za kolumną składającą się z około 1200 osób. Potem przerzucano nas ciężarówkami. Przez cały czas pędzili polami wzdłuż drogi stada bydła. Bydło padało z wycieńczenia, lecz dzięki temu dostawaliśmy więcej mięsa. Stan mego zdrowia uległ znacznej poprawie i tak dojechaliśmy do Złotonoszy. Bombardowały nas po drodze rumuńskie samoloty. Wielotysięczny transport składający się z samych polskich żołnierzy dojechał wreszcie ze Zołotonoszy do Starobielska.

Tu zaczęła się już organizacja polskiej armii. Byłem w Kozielsku w tych samych cerkwiach, w których uprzednio przebywali oficerowie, wymordowani potem w Katyniu. Widzieliśmy na ścianach masę nazwisk, ale wtedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy o ich tragicznym losie. Od pierwszego dnia w Starobielsku rozpoczęły się prace ewidencyjne i formowanie jednostek. Znalazłem się z powrotem w karabinach maszynowych w 18-tym pułku piechoty, 6-tej dywizji. Zaczęło się szkolenie. Wywieźli nas do Tockoje.


Była zima, luty. Temperatury spadały do 63 stopni poniżej zera. Chodziliśmy do lasu po drzewo. Następnym miejscem postoju była Czerakczi w Centralnej Azji, w Uzbekistanie. Dostaliśmy już sprzęt angielski. Rozpoczęło się bardzo intensywne szkolenie. Robiło się coraz cieplej i ludzie zaczynali masowo chorować. Przyszły epidemie, przede wszystkim malarii i czerwonki. Zapadłem na obie te choroby. Męczyła mnie wysoka temperatura i myślałem, że za chwilę głowa mi pęknie. Mieliśmy wykopane w ziemi rowy-latryny. Trzeba się było do nich czołgać na czworakach, bo człek był tak osłabiony, że nie mógł się utrzymać na nogach. Ci, którzy trzymali się lepiej na nogach, pomagali osłabionym kolegom, aby nie wpadli do rowu i nie
utopili się w latrynie. Dostałem się po miesiącu do szpitala. Nie było bandaży, lekarstw, można było liczyć tylko na trochę opieki. Ludzie marli jak muchy. Gdy się człowiek budził rano, rozglądał się wokół po sąsiednich łóżkach i widział kto już jest przykryty białym prześcieradłem. Co rana wynosili tych, którzy nie przetrwali nocy. Każdy myślał, kiedy nadejdzie jego kolejka. Leżałem w szpitalu chyba z miesiąc. Tymczasem zaczęły się wyjazdy na uzupełnienie brytyjskiej armii. Wraz ze szpitalem dojechałem do Krasnowodzka, ale byłem za słaby, żeby się dostać na statek. Zabrali mnie z powrotem do szpitala, tym razem już sowieckiego. Przeleżałem tu chyba kolejne cztery tygodnie. Z sześcioma innymi kolegami planowaliśmy ucieczkę z tego szpitala. Trzeba się było zaopatrzyć w żywność. Zbieraliśmy chleb od tych, którzy już umarli, lub byli tak wycieńczeni, że nie byli w stanie
jeść. Suszyliśmy chleb na sucharki. Dowiedzieliśmy się, że w Aszabadzie jest baza, punkt zborny, gdzie zbierali się cywile i wojskowi. Do tej bazy trzeba się było dostać. Kupiliśmy butelkę wina, którym jeden z nas, przystojny porucznik, upił siostrę szpitalną, która miała w nocy dyżur. Siostra zasnęła, porucznik zabrał jej klucze od magazynu, gdzie były złożone nasze mundury. Porucznik był przystojny, a siostra miała na niego oko. Tak udało nam się wydostać w siedmiu do stacji kolejowej do pociągu, przepełnionego sowieckimi żołnierzami. Jakoś nas wcisnęli i gdzie kto mógł, w korytarzach czy nawet na stopniach, dojechaliśmy do Aszchabadu.

Na stacji w Aszchabadzie natknęliśmy się na dyżurujących z polskiego szpitala obozowego. Wyszukiwali oni polskich uciekinierów z pociągów i kierowali do obozu lub do szpitala. Mnie zawieźli prosto do szpitala. Przed ucieczką z Krasnowodzka ważyłem 34 kilogramy. W Aszchabadzie polski lekarz miał już lekarstwa sprowadzane z Anglii.


Ze szpitala przewieźli mnie do Persji drogą kołową. Jechaliśmy na ciężarówkach kanadyjskich. Kierowcami byli Persowie. Każdy z nich miał pomocnika, który w odpowiednich momentach podkładał kamienie pod koła, aby wóz nie stoczył się do przepaści. Persowie byli kontraktowani przez brytyjskie wojska jako cywilna kompania transportowa. Nie byli oni pewni hamulców, stąd ich proceder podkładania kamieni pod koła. Jeździli jak szaleni. Niewiele pamiętam z tej podróży, bo byłem na wpół żywy. Dojechaliśmy przez Meszhed do Teheranu. Dostałem się z powrotem, tym razem, do indyjskiego szpitala wojskowego w Teheranie. Byłem tam przez kilka tygodni, liżąc się z malarii, dezynterii i ogólnego wyczerpania. Stamtąd
dostałem się do Iraku. Komisja lekarska przydzieliła mnie do 35-tej, korpuśnej kompanii warsztatowej z dwóch powodów: miałem kategorię zdrowia C, oraz poszukiwany bardzo zawód rymarza. Pewnej niedzieli
wybrałem się, by odwiedzić kolegów z mojego byłego oddziału. Witali
mnie, jak kogoś, kto wrócił z tamtego świata. W rozkazie bowiem odczytano, że już nie żyję. Jest taki zabobon, że jak raz się kogoś
pochowa, ten długo żyje.

Czołówki warsztatowe wyjechały do Kirkuku w Iraku, potem do Palestyny , niedaleko miasta Rehowot. Przesuwano nas razem z oddziałami wojskowymi. Mieliśmy warsztaty naprawcze, samochodowe. Poza tym robiliśmy plandeki na ciężarówki. Później dostaliśmy dźwigi do plutonu ratowniczego, do którego mnie przydzielono. Wylądowaliśmy wreszcie we Włoszech w Taranto. Za wojskiem zawsze ciągnęły gromady dzieciaków. Szybko nauczyli się śpiewać polskie piosenki. Pamiętam jedną :" Antoni Kociubiński na kontrabasie grał. Dzieci dostawały za swoje występy czekoladę, przez dzieci poznawało się siostry i senioriny. Piło się sporo wina. Piło się je kubkami emaliowanymi do herbaty o pojemności 3/4 litra.


Do akcji weszliśmy jako patrol ratowniczy z dźwigami. Naszym zadaniem było zabieranie rozbitych, czy uszkodzonych pojazdów. Rozbite usuwało się z drogi a uszkodzone ściągało się do warsztatów. Często żołnierze z naszej kompanii operowali na pierwszej linii, byli ranni i odznaczani. Dźwigi nasze pracowały m.in.. koło tzw.. "Domku Doktora" na Monte Cassino. Kompania stała w Meldoli. W Meldoli był cmentarz francuski. Przez pomyłkę Amerykanie zbombardowali Francuzów i zabili około 30 -tu żołnierzy. Potem
przesuwano nas razem z oddziałami liniowymi.

Zakończenie wojny zastało nas w Senigallii. Staliśmy tam przez dłuższy okres aż do wyjazdu do Anglii. Pracowaliśmy w dalszym ciągu przy naprawie samochodów i sprzętu wszelkiego rodzaju. Do Anglii wyjechaliśmy jesienią 1946 roku. Oficerowie angielscy zwracali się do każdego żołnierza osobiście, aby oświadczył, czy decyduje się na powrót do PRL, czy na pozostanie za granicą. Był to bardzo ciężki okres. Pamiętam kilku ludzi, którzy zapisali się jednego dnia na wyjazd do Polski, a na drugi dzień wycofywali swoje nazwiska. Dwa dni później zapisali się ponownie na wyjazd do Polski. Poprostu nie mogli się zdecydować co mają ze sobą zrobić. Ja nie nawiązałem kontaktu z rodziną w Polsce. Dopiero pod koniec pobytu w Anglii napisałem list na stary znajomy adres. Dostałem odpowiedź. Dla nas samotnych ten problem nie był tak ciężki jak dla żonatych. Miałem brata w Stanach Zjednoczonych, z którym korespondowałem cały czas pobytu w
wojsku. Zdecydowałem się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych w 1945-ym roku. Nie dostałem jednak nigdy żadnej odpowiedzi od brata. I dlatego zdecydowałem się wyjechać do Kanady poprzez PKPR. Jako rymarz dostałem nawet pracę w Anglii poza obozem. Zawód ten był bardzo poszukiwany. Równie szybko dostało pracę 12 -tu podkuwaczy, którzy umieli kuć konie. Zakontraktował ich królewski pułk konnej gwardii. Również poszukiwani byli tacy, którzy umieli poszywać słomą strzechy. Dostałem pracę w miejscowości nad morzem. Były oficer w angielskiej armii otworzył warsztat po zakończeniu wojny i zatrudnił czterech z nas. W międzyczasie
zawiadomiono mnie, że mogę jechać do Kanady. Porozwożono nas po różnych prowincjach. Mnie przypadła Manitoba, Winnipeg. Pracowaliśmy przy przecince buraków w całej grupie, zakontraktowanej przez kompanię cukrowniczą. Wysyłano nas do farmerów. Mieliśmy dostawać 40 dolarów miesięcznie. Płacono nam jednak na akord, od akra. Niewiele przy tym zarobiliśmy. W jednym tygodniu po rozliczeniu zabrakło mi na pokrycie kosztów wyżywienia. Bolały mnie krzyże. Przeniosłem się do pracy przy kuchni. Płacono nam tam miesięcznie 40 dolarów.

Po sezonie buraczanym udało mi się dostać pracę w Winnipegu, jako stróż w parafii Św. Ducha. Potem znalazłem pracę na West Kildonan na Mors Place przy produkcji pustaków. Kolejno dostałem się do warsztatów szewskich. W międzyczasie ożeniłem się w 1948- ym roku. W 1949-ym roku rozpocząłem pracę w warsztatach kolejowych w CPR. Po 30 -tu latach pracy poszedłem na emeryturę. Nigdy w życiu nie byłem bezrobotny. Nigdy nie pobierałem zasiłku dla bezrobotnych. Nigdy nie byłem ciężarem dla państwa.

Powoli dorabialiśmy się. Już dwa tygodnie po ślubie kupiliśmy pierwszy dom na Aberdeen. Zapłaciłem 4 400 dolarów na spółkę z teściami. Drugi dom, na Fort Rouge, kupiliśmy do spółki we trzech z Stawikowskim, i Zbigniewiczem . Później przyszły dzieci i ich kształcenie. Harcerstwo było częścią naszego życia. Dwoje naszych dzieci należało do Polskiego Harcerstwa. Zaangażowałem się do pracy społecznej w SPK, potem w spółdzielni kredytowej SPK i dzisiaj jestem od trzech lat prezesem tej właśnie kasy kredytowej. Z dzieci jestem dumny. Córka zrobiła doktorat w psychologii, wyszła zamąż również za doktora psychologii. Doczekałem się wnuków. Mam jeszcze oryginalny mundur Drugiego Korpusu. Nie bardzo mogę go
zapiąć, ale to jest moja sentymentalna pamiątka z wojska polskiego.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228