Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

JERZY  PISKOR

 

 

Jerzy Piskor

WSPOMNIENIA
Spisane
w sierpniu 1995

 


Urodziłem się w Radomiu, 25 maja 1926. Ojciec mój pracował pod Radomiem w miejscowości Wsoła w tartaku. Ojciec pracował w nim razem ze swoim ojcem a moim dziadkiem. Tartak i majątek, do którego tartak należał był częścią posiadłości Jerzego Gombrowicza. Rodzice przeprowadzili się do Starachowic i tam zacząłem uczęszczać do szkoły podstawowej. Ojciec dostał pracę w wielkim tartaku na Bugaju. Tu nas zastała wojna w 1939 roku. Pamiętam moment wybuchu wojny. Od rana zaczęło się bombardowanie Starachowic przez samoloty niemieckie. Pierwszym celem ich były zakłady
przemysłowe, ale szybko przeszli do bombardowania otwartego miasta.
Szyby zaczęły wylatywać z ram, mimo iż pokleiliśmy je taśmami, jak to
zalecali instruktorzy obrony przeciwlotniczej. Te brzęczące szyby wbiły mi się w pamięć i kojarzą z pierwszym dniem wojny. Należałem do Harcerstwa. Drużyna nasza zorganizowała pomoc dla przejeżdżających transportów wojskowych na stacji kolejowej w Starachowicach. Roznosiliśmy kawę i żywność dla przejeżdżających oddziałów.

Wojna przerwała moje wykształcenie. Staraliśmy się to nadrobić i chodziliśmy na tajne komplety zorganizowane przez profesorów z naszego gimnazjum. Najbardziej ofiarnie pracowała przy tym profesorka magister Zofia Lipko. W przeciągu jednego roku przerobiliśmy z nią materiał dwóch lat szkolnych i w przeciągu dwóch lat skończyliśmy podziemna małą maturę.

W Starachowicach i w okolicy toczyły się w 1939 roku ciężkie walki. Wielu oficerów z polskich oddziałów ukrywało się na terenie Gór Świętokrzyskich. Zaczęli oni organizować armię podziemną. Koledzy szkolni, harcerze z drużyn wciągali jeden drugiego do różnych organizacji, współpracujących z Podziemną Armią. Na naszym terenie organizowała się nie tylko Armia Krajowa, ale także Bataliony Chłopskie (BCH), Narodowe Siły Zbrojne (NSZ), Armia Ludowa (AL), Polska Partia Robotnicza (PPR) oddziały, które później
współpracowały ściśle z Rosjanami. Armia Krajowa podlegała Rządowi Emigracyjnemu w Londynie. Za pośrednictwem moich kolegów szkolnych dołączyłem do oddziałów NSZ. Do wyboru tej organizacji przyczynił się również fakt, że mój kuzyn należał już tam od roku 1943 i działał na Lubelszczyźnie w okolicach Janowa, Zamościa i Kraśnika. Na wiosnę 1944 roku, gdy front zaczął się zbliżać do Polski, jego oddziały przeszły pod Zawichost, na tereny Gór Świętokrzyskich. Od tego czasu rozpoczął się mój ściślejszy udział w akcjach NZS. Na początku nasza współpraca polegała na
przekazywaniu informacji o stanie załóg niemieckich w Starachowicach, o ich ruchach, na jakich kwaterach są rozmieszczeni i t.p. Organizowaliśmy meliny dla partyzantów. Od maja do listopada 1944 należałem do oddziałów Akcji Specjalnych w Kielcach. Dowódcą naszym był kapitan Gustaw. Zajmowaliśmy się wówczas wyszukiwaniem melin dla "spalonych" członków oddziałów, zdobywaniem fałszywych dokumentów, zdobywaniem amunicji i
żywności dla oddziałów leśnych. "Zdobywało" się broń, napadając na pojedynczych żołnierzy niemieckich oraz wykorzystując wszelkie natrafiające się inne okazje. Moja melina mieściła się w mieszkaniu polskiego policjanta "granatowego", który w ten sposób współpracował z armią podziemną. Był on dobrym źródłem wiadomości, które następnie przekazywaliśmy oddziałom leśnym. Część ludzi zaangażowanych w podziemiu pracowała normalnie w mieście czy na wsi, a dołączała do akcji zbrojnych w zależności od potrzeby. Ta część nazywała się Akcją Specjalną. Druga część NSZ-tu, partyzanci,
stacjonowała w lesie i była zawsze gotowa do podjęcia akcji zbrojnych.

Do partyzantki dołączyłem się na początku listopada 1944 roku. Panowały tu całkiem inne warunki w porównaniu z działaniem w Akcji Specjalnej. Staliśmy przeważnie w lasach, w szałasach budowanych w lesie, a gdy sytuacja na to pozwalała, przy wioskach. Niemcy przetrząsali lasy w poszukiwaniu naszych oddziałów. 12 listopada 1944 przeszedłem chrzest bojowy pod miejscowością Kępa. Napadli na nas niemieccy żandarmi. Wywiązała się walka, w wyniku której udało się nam zdobyć dwa wozy z amunicją i bronią. Musieliśmy się natychmiast wycofać, wraz ze zdobyczną bronią, do innej
miejscowości, spodziewając się nadejścia niemieckich posiłków. Po tym pierwszym "chrzcie" czułem się jak szczur, przemęczony, przemoczony, głodny z jedynym pragnieniem położenia się gdziekolwiek i odpoczynku.

29 listopada zebrała się cała brygada w miejscowości Lasocin. Tam naznaczono obchody Święta Listopadowego. Przybył generał Bogucki, naczelny dowódca NSZ-tu i całe dowództwo oraz zaproszeni goście. Wtedy dowiedzieliśmy się o zamiarach naszego dowództwa w sytuacji, gdy ruszy front sowiecki. Były różne pogłoski. Jedne z nich mówiły, że wycofamy się na Śląsk i tam zostaniemy "rozmelinowani". Według innych, mieliśmy się podzielić na małe oddziałki i rozproszyć po różnych lasach. Wspominano również o możliwości przejścia Brygady na Zachód do Jugosławii i stamtąd do Włoch, by połączyć się z II-gim Korpusem.

Nie było między nami rozmów na temat ewentualnych sprzeczności między dowództwem NSZ i AK. Pamiętam, że w obchodach Święta Listopadowego w Lasocinie uczestniczyli także niektórzy dowódcy AK. Wtedy właśnie dowódcy dyskutowali dalsze plany ruchów Brygady Świętokrzyskiej, gdy ruszy rosyjska ofensywa. To wskazywało na dobrą współpracę dowódców na szczeblu oddziałów leśnych.

Wbiła mi się w pamięć akcja pod Raszkowem w dniu 17 grudnia . Przyszli do naszych oddziałów ludzie z okolicznych wiosek i prosili o pomoc przeciw grasującym w ich okolicy bandom rosyjskim. W wiosce Węgrzynów mieszkało wiele kobiet wywiezionych po powstaniu z Warszawy . Bandy rosyjskie rabowały i gwałciły kobiety. Wywiad nasz doniósł, że były to oddziały własowców, które brały udział w tłumieniu powstania warszawskiego. Nasza pomoc okazała się bardzo skuteczna.

Nasza partyzantka zaopatrywała się w żywność w okolicznych wsiach. Szczególnie staraliśmy się obciążyć tym obowiązkiem majątki, z których wysiedlono polskich właścicieli. Zwykle administratorem takiego majątku był w dalszym ciągu Polak. Od nich zabieraliśmy żywność a jeśli to nie było możliwe, szliśmy na wioski. Bydło i trzoda chlewna były kolczykowane, to znaczy rejestrowane przez władze niemieckie i gospodarz był odpowiedzialny za ich odstawę. W tej sytuacji zabijaliśmy np. dwie świnie, gospodarz zatrzymywał jedną, jedną zabierali partyzanci i za to wystawiali gospodarzowi kwit na dwie świnie. W ten sposób gospodarz był kryty. Niemcy respektowali takie pokwitowania, bo wiedzieli, jakie oddziały partyzanckie działały w
danej okolicy. Mieliśmy zwykle dobre stosunki z ludnością miejscowych wiosek, z młynów dostawaliśmy mąkę, a kobiety z wioski piekły dla nas chleb. Były zwykle trudności z warzywami. Naogół nie było łatwo wyżywić w tych warunkach dość liczne oddziały.

Zdarzały się przypadki współpracy miejscowych Polaków z Niemcami. W takich sytuacjach wysyłało się meldunek do Sztabu Głównego. Odbywał się sąd polowy. Gdy ten udowodnił winę, zapadał wyrok śmierci. Sekcja Akcji Specjalnej zajmowała się wykonywaniem wyroków.

Wojna zbliżała się ku końcowi. 22 grudnia stacjonowaliśmy w trzech wioskach: Maciejów, Giebołtów i Maciejowice. Brygada zatrzymała się tu. Wioski były dość bogate. Zakwaterowano nas w domach mieszkańców. 12 stycznia 1945 roku goniec ze Sztabu Głównego z Krakowa przyniósł meldunek, że front rosyjski ruszył, Sztab nie może nam już udzielić żadnej pomocy i Brygada musi sobie radzić na własną rękę. Dowódca Brygady zarządził ostre pogotowie. Brygada wyruszyła wieczorem w kierunku zachodnim. 13 stycznia 1945 roku przeszliśmy tory kolejowe stacji Tunel. Widzieliśmy niewielką grupę niemieckich żołnierzy. Dotarliśmy po całej nocy do wiosek, Pogwizdów, Kępie i znużeni staraliśmy się odpocząć. Wtedy
zaatakowali nas Niemcy. Wywiązała się ostra bitwa. Straciliśmy dziewięciu naszych, a dziesięciu zostało ciężko rannych, z których niewielu przeżyło. Bitwa zakończyła się po południu, wskutek porozumienia między naszymi i niemieckimi dowódcami. Doszliśmy do Żarnowca, gdzie na Pilicy Niemcy zorganizowali linie obrony. Był tylko jeden most na Pilicy, przez który mogliśmy przedrzeć się na zachód. Partyzanci schwytali wtedy kilku niemieckich żołnierzy i oficerów i wytłumaczyli im naszą sytuacje, że nie chcemy się z nimi bić, a tylko chcemy przejść przez most, dotrzeć na Zachód i tam połączyć się z wojskiem polskim na zachodzie. Rotmistrz Zaremba poszedł z niemieckimi oficerami do ich dowództwa. Po dwóch
godzinach przyszedł do nas niemiecki tłumacz i wyjaśnił, że Niemcy
pozwolą nam przejść przez most wieczorem. Dali nam odpowiedni glejt. Czekaliśmy cierpliwie wieczora, ale nasze czujki przesłały wiadomość, że Rosjanie są już tuż na naszych tyłach. Nie pozostało nic innego jak ruszyć całą brygadą w stronę mostu na Żarnowiec. Udało się nam przejść, mimo obstrzału przez czołówkę rosyjską. Straciliśmy tylko dwa wozy taborów. Ruszyliśmy dalej w stronę Solcza. Obrona niemiecka na Pilicy była słaba i Rosjanie przeforsowali łatwo rzekę i zaczął się pościg za nami. Uratował nas bardzo głęboki śnieg, który utrudniał posuwanie się czołgów rosyjskich. Rosjanie nie wiedzieli prawdopodobnie z jakimi oddziałami mieli do czynienia.

Byliśmy śmiertelnie znużeni po bardzo forsownych marszach ostatnich dni. Drzemałem w chałupie z karabinem między nogami i nagle po ogromnym huku ujrzałem gwiaździste niebo nad sobą. Obstrzał artylerii rosyjskiej zerwał dach z chałupy. Zaczęła się ucieczka spod obstrzału, przez pola, łąki, po grudzie. Dotarliśmy do olszynki, gdzie zatrzymał się nasz kapelan ks. Mróz. Sytuacja była krytyczna i kapelan zaczął udzielać Ostatniego Namaszczenia. Wrażenie było potężne. Oddziały nie były przygotowane na to, że czołówka rosyjska uderzy na nas tak szybko. Byliśmy rozproszeni po
polach. Kapelan w olszynce spowodował zwolnienie panicznej ucieczki i zebranie się oddziału. Przez następnych kilka dni posuwaliśmy się intensywnym marszem tuż przed frontem rosyjskim a za wycofującymi się oddziałami Niemców. Krótkie odpoczynki nie trwały dłużej niż kilka godzin. Niemcy respektowali glejt, który nam pod Żarnowcem wydali, nie było im w głowie walczyć  z nami.

Maszerowaliśmy w kierunku Odry. Doszliśmy do miasteczka Odmęt. Zatrzymaliśmy się w barakach opróżnionych przez jeńców amerykańskich i angielskich. Przed nami stała kolejna przeszkoda do sforsowania - most na Odrze pod Odmętem. Rotmistrz Zaremba z tłumaczem, podchorążym Topazem, przeszli przez most, udali się do komendanta miasta. Zażądali pozwolenia przeprawienia taborów przez most ( nie wspominając o oddziałach). Przedstawił mu glejt niemiecki wydany w Żarnowcu i to pomogło. Niemcy zgodzili się na wieczorną przeprawę. Ale czujki nasze zaalarmowały, że kolumna rosyjska jest już tuż za nami. Cała brygada, nie czekając do godzin wieczornych, ruszyła pędem wraz z wozami taborowymi przez most na Odrze. Przeszliśmy bez strat. Posuwaliśmy się szybko w głąb Niemiec.
Później Niemcy zażądali, aby brygada skierowała się na Czechosłowację. Był to najbardziej uciążliwy marsz przez Sudety. Posuwaliśmy się bocznymi drogami, aby uniknąć dalszych ryzykownych spotkań z oddziałami niemieckimi. Często okrążaliśmy Niemców nadkładając wiele kilometrów drogi. Dotarliśmy do Czech. Napotkaliśmy oddział jeńców z powstania warszawskiego eskortowany przez kilku Niemców. Podeszliśmy do nich bliżej i około 150 jeńców wmieszało się w nasze szeregi i dołączyło do Brygady.

Ludność czeska okazywała nam wielką przychylność. Nawiązaliśmy kontakty z czeskim podziemiem. Niemcy zażądali, abyśmy maszerowali do miejscowości Rozstań. Okazało się, że był to poligon wojskowy. Na jego terenie znajdowały się dwie zniszczone i wyludnione wioski. Zatrzymaliśmy się tam, gdy wywiad nasz doniósł, że duże jednostki niemieckie otaczają poligon. Obawialiśmy się, że wpadliśmy w pułapkę zastawioną na nas przez Niemców. Nie wiedzieliśmy co robić dalej. Kapitan Tom z wywiadu polskiego
pośredniczył między nami, Niemcami oraz Czechami. Czesi chcieli przerzucić swojego łącznika do oddziałów czeskich generała Swobody
walczącego po stronie rosyjskiej, tak jednak aby się o tym Rosjanie nie
dowiedzieli. Niemcy ułatwili przerzut Czechów samolotem. Dołączyło się do samolotu trzech naszych oficerów: kapitan Szaława, kapitan Gnat i porucznik Rumba. Dostali się do Polski, ale porucznik Rumba wylądował na minie koło Zawichostu i zginął na miejscu, kapitan Szaława doszedł do Krakowa. Spotkał tam byłą pielęgniarkę z naszej brygady. Zanim przeszła do nas, była w Armii Ludowej. Nie wiedzieliśmy, że pracowała dla Urzędu Bezpieczeństwa. Jej pseudonim był Mańka Pędzel. Zaproponowała, że skontaktuje go z NSZ-tem. Zamiast tego oddała go w ręce UB. Postawiono go pod sąd i rozstrzelano w Kielcach. Tak więc z grupy trzech tylko porucznik Gnat wylądował szczęśliwie i później wrócił na Zachód do Brygady.

Po jakimś czasie Brygada opuściła Rostań i pomaszerowała w kierunku Pilzna. Pod Pilznem w miejscowości Wyszkary zatrzymaliśmy się i tu Brygada zaczyna organizować punkty przerzutowe z zachodu na wschód i ze wschodu na zachód. Z tych punktów korzystała w pierwszym rzędzie Brygada, lecz także II-gi Korpus generała Andersa, I-sza Dywizja generała Maczka oraz Rząd Emigracyjny w Londynie.

W Wyszkarach dowiedzieliśmy się od czeskiego wywiadu, że niedaleko nas, w Holiszowie, znajduje się niemiecki obóz koncentracyjny, w którym więzione są kobiety różnych narodowości. Był to już początek maja 1945, a front aliancki zbliżał się coraz bardziej. Dowództwo Brygady wydało wtedy rozkaz uwolnienia więzionych kobiet. 5-go maja w południe oddziały nasze zaskoczyły załogę niemiecką obozu i bez oporu opanowały obóz. Kobiety zostały ocalone. Jedna z uwolnionych więźniarek wskazała nam na barak
stojący na uboczu, który, jak się okazało, był już oblany benzyną. Nie
wiedziała jednak, co się w baraku mieści. Okazało się, że były w nim same żydówki, które miały być wykończone przed nadejściem aliantów. Otworzyliśmy barak. Przed naszymi oczami ukazał się makabryczny widok zagłodzonych, zmaltretowanych kobiet. Udało się je wszystkie uratować.

Kobiety z wdzięczności za oswobodzenie ofiarowały nam wielkie serce, na którym wypisały wszystkie imiona i nazwiska więźniarek. Jedną z nich była Francuzka pani Michelin, która po powrocie do Francji przysłała do Brygady zaproszenie dla wszystkich żołnierzy, biorących udział w wyzwoleniu obozu. Każdy z nas mógł dostać dwa tygodnie bezpłatnego pobytu we Francji.

Pamiętam dzień zakończenia wojny 5-go maja 1945 roku. Zapanowała ogólna radość wśród żołnierzy. 6-go maja 1945 nasze patrole nawiązały kontakt z pierwszymi patrolami amerykańskimi. Entuzjazm opanował Brygadę, gdy już wreszcie stało się wiadomym, że znajdziemy się pod opieką wojsk amerykańskich. Zaczęliśmy zabierać do niewoli oddziały niemieckie, a jeden z naszych oddziałów zabrał do niewoli cały sztab, jednej z niemieckich armii. 8-go maja wojna została oficjalnie zakończona.

Mimo tego nasza sytuacja nie była bardzo wesoła. Mieliśmy zdarte mundury, nie było żywności, wszy nas gryzły. Martwiliśmy się o rodziny pozostawione w Kraju. Staliśmy w dalszym ciągu blisko frontu rosyjskiego. Rosjanie domagali się od Amerykanów, aby im wydano Brygadę Świętokrzyską. Amerykanie stanowczo odmówili. Generał Devine, dowódca odcinka frontu na tym terenie, przesunął nas o około 50 km dalej na zachód do miejscowości Bernadice. Wojna już była skończona i tam mogliśmy wreszcie odpocząć. Z Bernadic brygada wysłała patrol do Kraju w składzie: kapitan Gustaw, dowódca Akcji Specjalnej w Kielcach, kapitan Albert oraz kapitan Białynia, o
którym się później dowiedziałem, że był administratorem majątku mojego stryja w Wolicy koło Buska Zdrój. Ich zadaniem było nawiązanie kontaktów z Polską oraz pomoc rodzinom żołnierzy Brygady, które pozostały w Polsce jak również ich ewentualne przerzucenie na Zachód. W ramach tej akcji przyjechała rodzina pułkownika Bohuna- Dąbrowskiego. Niestety jego żona zmarła w Polsce i nie doczekała się wyjazdu.

Do Bernadic przyjechała również żona generała Piskora - pani Lucy Piskor. Zanim wyjechała do męża do Londynu, spędziła z Brygadą dwa tygodnie. Z punktu przerzutowego Brygady skorzystała również żona ówczesnego premiera polskiego rządu emigracyjnego pani Mikołajczykowa.

Spory między dowództwem NSZ-tu a dowództwem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie dyskutowane były również między żołnierzami.

W tym czasie generał Bór-Komorowski został mianowany Naczelnym Dowódcą Polskich Sił Zbrojnych. Między nim a dowództwem NZS-tu istniały pewne nieporozumienia jeszcze w Polsce i w rezultacie NZS nie było przez nich uznawane jako część składowa Polskich Sił Zbrojnych. My, żołnierze, byliśmy rozczarowani postawą Dowództwa w Londynie. Uważaliśmy, że nasz wysiłek w walce przeciw Niemcom upoważniał nas do włączenia się do Polskich Sił Zbrojnych i nie bardzo rozumieliśmy polityki prowadzonej przez
wyższe dowództwo. Te nieporozumienia trwały kilka lat zanim doszło do ich wyjaśnienia.

Pod koniec czerwca 1945 roku Brygada została przesunięta na tereny niemieckie do Koburga. Na podstawie rozkazu dowództwa armii amerykańskiej zostaliśmy rozbrojeni i przekwalifikowano nas do kategorii "displaced persons"- "DPS". Dowództwo wytypowało około czterdziestu, mających specjalne przeszkolenie na wyjazd do Włoch. Znalazłem się również między nimi, bo prowadziłem samochód. Przydzielono nam włoską lancję. Wyjechaliśmy przez Insbruck, Brenner Pass, Bolzano i w Ankonie dotarliśmy do II-go Korpusu. Przydzielono mnie do II-giej Warszawskiej Dywizji Pancernej, 28 kompanii zaopatrzenia i transportu. W tej kompanii pozostawałem aż do rozwiązania oddziałów i ich przejścia do stanu cywilnego. Przejechałem przez całe Włochy do Anglii, gdzie zostałem
zdemobilizowany w 1947 roku.

W 1946 roku napisałem list przez Czerwony Krzyż do Polski. Rodzice list otrzymali, ale w jego następstwie Urząd Bezpieczeństwa (UB) zaaresztował ojca i poddano go długim przesłuchaniom. Na pytania o moje losy, ojciec tłumaczył się, że nic nie wie, że nie wie jak to się stało, że syn znalazł się w II-gim Korpusie. W końcu go zwolniono. Była to pierwsza wymiana prawdziwych wiadomości z rodziną o naszych wojennych losach. Poprzednie dwie wiadomości, które doszły do rodziny wskazywały na to, że zostałem zabity w akcji.

Pamiętam akcję, prowadzona wśród zdemobilizowanych żołnierzy przez przedstawicieli rządu polskiego w Warszawie, zachęcająca do powrotu do Kraju. Byli tacy, którzy ulegli namowom, wrócili do Polski, lecz część z nich została aresztowana i gorzko żałowała decyzji powrotu. Mój stryj - generał Piskor był w tym czasie w Londynie. Odwiedziłem go i pytałem o radę. On sam, ze względu na swoje stanowisko w armii polskiej, nie mógł wrócić do Polski, ale nie chciał krępować mojej decyzji. Wspominałem mu o możliwości wyjazdu do Kanady. Zachęcał mnie do tego i wspomniał, że i on sam miałby zamiar tam wyemigrować. Zdecydowałem się wtedy na wyjazd
do Kanady. On już nie zdążył zrealizować swego zamiaru, zmarł w Londynie 1952 roku.

Trzy kraje, Kanada, Australia i Nowa Zelandia zaoferowały chęć przyjęcia części zdemobilizowanych żołnierzy. Z tych propozycji wyjazd do Kanady wydawał się najbardziej atrakcyjny. Pojechaliśmy do obozu, gdzie urzędowała cywilna i wojskowa komisja rekrutacyjna. Kanadyjczycy przyjmowali tylko ludzi z pewną praktyka w rolnictwie. Początkowe kryteria były bardzo ostre: ze stu kandydatów przyjmowano jednego. Dopiero protest generała Rakowskiego, który powiedział, że nie ma w swoich oddziałach "supermanów" a normalnych żołnierzy, spowodował, że komisja zrewidowała swoje dotychczasowe wyniki rekrutacyjne i zaczęła od początku. Byłem
jednym z pierwszych, który przeszedł przez sito komisji. Pytali o wielkość gospodarstwa rodziców, ile obsiewano poszczególnych zbóż, kartofli, buraków itd. Przed stawieniem się przed komisją byliśmy instruowani przez prawdziwych rolników, którzy nas przygotowywali do "egzaminów".

20-go maja 1947 roku wyjechaliśmy statkiem " Aquitania" z portu Southampton do Halifaxu. Na statku było trochę zamieszania. Poza żołnierzami było sporo cywilnych pasażerów. Wjechaliśmy w burzę. Cywile przychodzili do nas, czując się bezpieczniej wśród wojska.

Dobiliśmy do Halifaxu 25 maja. Było nas w tym transporcie ponad tysiąc żołnierzy. Wydano nam ostatni żołd. Zażądano wydania krótkiej broni. Żołnierz niechętnie oddaje broń, więc chłopcy zaczęli wyrzucać broń przez burtę do wody. Wiele jej tam leży do dziś. Załadowano nas na specjalny pociąg. Jedna grupa została w Quebec'u, inna w Ontario, myśmy dotarli aż do Manitoby, a ostatnia grupa pojechała do Alberty. Rozdział i transporty zostały zorganizowane przez Mnisterstwo Rolnictwa wspólnie z władzami wojskowymi. Przyjechaliśmy tu wszyscy w wojskowych mundurach.

Wyładowano nas na stacji CPR w Winnipegu i stamtąd tramwajami dojechaliśmy do koszar wojskowych "Fort Osborn Barracks". Po dwóch tygodniach rozdzielono nas do prac przy burakach. Były trzy obozy: Roland, Emerson i w Letellier. W obozach mieszkaliśmy pod namiotami, mieliśmy prowizoryczną kuchnię, w której kucharzył Rudolf Kozłowski. Atmosfera na burakach była dość wesoła. Niewiele tam zarobiliśmy. Wystarczyło jednak na papierosy i czasem na piwo. Przy obróbce buraków pracowałem około trzech tygodni.

Którejś niedzieli zorganizowaliśmy przejazd autobusami z obozów do Winnipegu i w Sokole Nr 1. odbyło się zebranie założycielskie Koła SPK Nr 13. Porucznik Czubak przewodniczył zebraniu. Pierwszym prezesem został wybrany por. Klimaszewski.

Po burakach przydzielono nas do prac żniwnych. Z kolegą Świrskim pojechaliśmy do Holland. Po dwóch i pół tygodnia prac żniwnych wróciliśmy do Winnipegu. Farmerzy, u których pracowaliśmy traktowali nas jak niewolników. Uważali, że nie należy się nam wyżywienie w dni wolne od pracy. Zabraniali nam pójścia do hotelu, by wypić piwo, tłumacząc, że nie mamy na to pozwolenia. Przykro nam było, że nas weteranów wojny tak się traktuje. Jesienią przydzielono nas do innych farmerów na zbiór buraków cukrowych.

Zimą farmerzy nas nie potrzebowali, więc wracaliśmy do Winnipegu. Poszukiwaliśmy pracy. Na podstawie informacji uzyskanych od innych kolegów trafiliśmy do biura firmy "Abitibi", które mieściło się wówczas w hotelu "Sutherland". Firma, zajmująca się produkcją celulozy i papieru, poszukiwała ochotników na wyjazd do Ontario do wyrębu drzewa. Zebrała się grupa kolegów i wyjechała do Ontario. Zajeliśmy cały barak. Po pracy było sporo wolnego czasu. Urozmaicaliśmy go różnymi pomysłami. Jednym z nich było zorganizowanie orkiestry grającej na papierowych instrumentach. Jasio Konecki był organizatorem- kapelmistrzem. Sporo było wygłupiania
się, ale chodziło o to, by wypełnić wolny czas. Kuchnię mieliśmy na miejscu. Była bardzo dobra. Pracowaliśmy na akord i można było sporo zarobić. Ktoś się jednak dowiedział, że tu pracujemy, choć, według kontraktu, powinniśmy być na farmach. Doszły do nas wiadomości, że pracownicy z Urzędu Zatrudnienia oczekują na nasz przyjazd na stacji w Winnipegu. Uprzedziliśmy ich, wysiadając na przedostatniej stacji w St. Boniface.

W Winnipegu nie było pracy i przeczekaliśmy do wiosny. Zgłosiliśmy się wreszcie do Urzędu Zatrudnienia. Prosiliśmy o wydanie nam książeczki ubezpieczeniowej, bez której nikt nie miał prawa nas zatrudnić. Zaczęto nas straszyć, że za niedopełnienie warunków kontraktu zostaniemy deportowani. W końcu wyperswadowaliśmy im i wydali nam te książeczki. W książeczkach pracodawca potwierdzał okres zatrudnienia, co z kolei było podstawą do wystąpienia o zapomogę w okresie braku zatrudnienia.

Wspólnie z porucznikiem Czubakiem zatrudniono nas w hotelu "Winnipeg Beach". Właścicielem jego był pan Radymski- przychylnie nastawiony do kombatantów. Warunki pracy w hotelu były dość dobre. Mieliśmy tam mieszkanie, utrzymanie i 65 dolarów miesięcznie. W okresie sezonu letniego byliśmy bardzo zajęci, ale praca była przyjemna i urozmaicona. Sezon się skończył i trzeba było poszukać czegoś innego. Zacząłem pracować wspólnie z Janem Misiewiczem i Jerzym Czyczko w fabryce tekstylnej produkującej ubrania, przy ulicy Notre Dame.

Praca w przemyśle tekstylnym była bardzo nisko opłacana - 45 centów za godzinę. Nasz tygodniowy zarobek nie przekraczał 18 dolarów, jeśli nie pracowało się poza godzinami. Mieszkaliśmy przy ulicy Selkirk u pani Soból. Dzieliłem jeden pokój z kolegami Świrskim i Kociołkiem. Płaciliśmy 45 dolarów miesięcznie za mieszkanie z utrzymaniem. Dodając do tego koszty przejazdów tramwajowych niewiele nam zostawało z naszej wypłaty. Otrzymywaliśmy także 10- 15 dolarów miesięcznie z Anglii jako zasiłek związany ze zwolnieniem z wojska. Nie było to jednak wiele i wystarczało zaledwie na bardzo skromną egzystencję. Poszukiwałem innej, bardziej intratnej pracy. Dostałem później taką w pralni chemicznej.

Byliśmy wszyscy w wieku, w którym normalnie myśli się o założeniu rodziny. Staraliśmy się nawiązywać kontakty z Polkami urodzonymi w Kanadzie. Najstarsza organizacja polonijna "Sokół" założyła w 1949-tym roku chór. Większość z nas zapisała się do chóru, bo dostarczał on m.in.. okazji do spotkania się z młodymi polskimi dziewczynami. Dyrygentem chóru był Radian, który kiedyś śpiewał w chórze Polskiego Radia. Chór poszukiwał kogoś, kto by akompaniował na pianinie. Zaproponował tę funkcję jednej z panien z miejscowej Polonii, Adeli Ufryjewicz i ta chętnie się zgodziła. Dało to mi okazję do nawiązania bliższego kontaktu z nią. Adela wyjechała jednak na rok do Windsor. Po jej powrocie znajomość nawiązała się powtórnie i w
marcu 1951 roku zakończyła się małżeństwem. W tym czasie nie posiadałem jeszcze żadnego dorobku, nie byłem finansowo ustabilizowany i fakt, że Adela zdecydowała się wyjść za mnie może świadczyć, że nie było to tylko czyste wyrachowanie.

Inni koledzy starali się również nawiązywać stosunki z miejscowymi rodzinami polskimi, byli zapraszani na różne przyjęcia i zabawy. W tym czasie przyjechało wiele panien z obozów pracy w Niemczech, przyjechały również tzw.. "Pestki" czyli dziewczęta które służyły w czasie wojny w "Polskiej Służbie Pomocniczej Kobiet" w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Wiele dziewcząt przyjechało z obozów w Afryce, do których dostały się po wyjściu z Rosji. Większość małżeństw kolegów skojarzyło się właśnie z tą grupą. Nie więcej, niż 10% małżeństw zostało zawartych z dziewczętami ze starej Polonii, urodzonymi w Kanadzie.

W roku 1951 zacząłem pracować w pralni chemicznej "New Method Dry Cleaning". Firma otworzyła filię "Peter Pan Cleaners" i zostałem kierownikiem tego punktu expresowego prania. Wkrótce jednak "New Method Dry Cleaning" zostało sprzedane innej większej firmie. Oferowano mi kupno tej pralni, ale nie miałem wtedy dostatecznych funduszy, bo w tym samym czasie nabyliśmy nasz pierwszy domek przy Smithfield Str. Zapłaciliśmy za niego 8 500 dolarów, a oprocentowanie zaciągniętej pożyczki wynosiło wtedy 4.5 %. Mogłoby się to dzisiaj wydawać niewiele, ale i zarobki były wtedy
proporcjonalnie niższe. Zacząłem pracować z kolei w "Quinton's". W tej firmie byłem przez 10 lat kierownikiem, do roku 1964. Dojrzałem wtedy do założenia własnej firmy "Imperial Cleaners" przy Pembina i MacGilvrey. Pracowaliśmy ciężko wspólnie z żoną to też interes rozwijał się nieźle. Otworzyliśmy następnie landromat na Pembina i Dumas Str. W 1974 roku otworzyliśmy kolejną filię w Centrum Handlowym Fort Richmond i następnie na Roblin Blvd w Charleswood. W międzyczasie jednak czynsze wzrosły znacznie i trzeba było zreorganizować przedsiębiorstwo. Sprzedaliśmy landromat, zlikwidowaliśmy punkt w Charleswood i South Gate i pozostał nam jeden punkt przy Fort Richmont .

Życie rodzinne ułożyło się nam pomyślnie. Mamy dwóch synów: starszego Ryszarda i młodszego Tomasza. Ryszard ożenił się i przeniósł się do Victorii. Obydwaj skończyli studia uniwersyteckie. Tomasz ożenił się w Winnipegu. Obydwaj ożenili się z Kanadyjkami pochodzenia irlandzkiego. Muszę przyznać, że synowie moi nie byli zainteresowani życiem towarzyskim w miejscowej Polonii. Przebywali po prostu w towarzystwie kanadyjskim i tam znaleźli swoje towarzyszki życia. Mamy dwie wnuczki - córki młodszego syna : Kelly i Sarah.

Ogólnie muszę powiedzieć, że powiodło mi się w życiu, mam trwałą rodzinę, wnuki, zapewniony byt materialny. Prawda, że początki były bardzo trudne. Musieliśmy liczyć tylko na siebie. Żona pochodziła z wielodzietnej, niezbyt majętnej rodziny. I tylko ciężką pracą doszliśmy do dzisiejszego stanu. Na początku odczuwałem przede wszystkim trudności językowe. Nie było opłacanych przez państwo, jak dziś, kursów językowych. Trzeba było od samego początku ciężko pracować na nisko płatnych stanowiskach. Dopiero
później otworzyły się możliwości uczęszczania na wieczorowe kursy dokształcające. Nie korzystałem z nich, bo miałem w domu okazję do
opanowania angielskiego języka, rozmawiając z żoną urodzoną w Kanadzie, a więc władającą poprawnie językiem angielskim.

Moje kontakty z polskimi organizacjami polonijnymi ograniczały się do pracy w Stowarzyszeniu Polskich Kombatantów Koło Nr 13, byłem czynny w Kongresie Polonii Kanadyjskiej, uczestniczyłem we wszystkich polonijnym uroczystościach a nawet kiedyś tańczyłem na scenie w zespole krakowiaka. Stopniowo kontakty z organizacjami zaczęły słabnąć wraz z powiększaniem się rodziny. Myśmy robotę organizacyjną rozpoczęli i teraz czas na młodsze
pokolenie aby kontynuowało to, cośmy zainicjowali.

Chcę jeszcze wspomnieć o jednej akcji wartej zanotowania. Mój kolega z Brygady Świętokrzyskiej, Henryk Lebioda mieszkający obecnie w Reginie w Saskatchewanie zorganizował na większą skalę zdobywanie i przesyłanie do Polski sprzętu medycznego. Żona jego jest Holenderką, ale bardzo interesuje się sprawami polskimi. Przed 11 laty Henryk zaczął tę akcję pomocy polskim szpitalom. Koło SPK w Regina ma zaledwie 12 członków. Syn Henryka ożenił się z córką byłego ministra w rządzie prowincjonalnym. Dzięki właściwym kontaktom Henryk ma możliwości korzystania ze sprzętu medycznego wycofywanego stopniowo z unowocześnianych szpitali kanadyjskich. Składają się na to stoły operacyjne, ubrania szpitalne, wózki
inwalidzkie i wszystko, co się może przydać w niezbyt bogato zaopatrzonych polskich szpitalach. Ostatnio wysłał transport, kosztem 9 tysięcy dolarów, którego wartość szacunkowa wynosi około 200 tysięcy. Starałem się zainteresować tą sprawą nasze Koło SPK Nr 13 w Winnipegu. Dzięki zrozumieniu prezesa Koła kol. Kozubskiego oraz kolegów Stanisława Kmiecia i Wacława Kuzi, pomagamy mu w pokrywaniu kosztów transportu. W ubiegłym roku 1994 wysłaliśmy do Regina 3600 dolarów. W 1995 roku Koło przekazało 3500 dolarów. Otrzymujemy odpisy wszystkich listów z podziękowaniami, które napływają do niego. Akcja ta jest najlepszym przykładem rozsądnej działalności pomocy, skierowanej przede wszystkim dla szpitali, które w Polsce opiekują się inwalidami wojennymi z partyzantki. Dotąd przesyłki otrzymywały szpitale w Iłży, w Starachowicach i w Ostrowcu,
w okolicach Gór Świętokrzyskich, gdzie toczyły się największe boje NSZ. Obecnie przesyłki przekazywane są do Warszawy do Głównego Zarządu Armii Krajowej i oni przekazują pomoc najbardziej potrzebującym szpitalom. Ostatni wzruszający list, nadesłany przez inwalidę z Białorusi, który nie chce wierzyć, że nie zapomniano o nim i o jego wkładzie w walki wyzwoleńcze AK.

Po raz pierwszy pojechałem do Polski w 1968 roku z starszym synem Ryszardem. Zwiedziliśmy przy okazji Włochy, gdzie pokazałem mu ślady mojej bytności w czasie wojny. Wizyta w Polsce przypadła na trudne wydarzenia w Czechach i w Warszawie. W związku z tym Ryszard był zaszokowany ostrymi przepisami kontrolnymi na granicy i w Kraju. Syn miał okazję poznać wtedy swojego dziadka, który zmarł niedługo później. Ostatni raz byłem w Polsce w 1992-im roku i uczestniczyłem w międzynarodowym zjeździe byłych wojskowych z Zachodu. Zjazd był bardzo wzruszający.
Uczestniczyły w nim wspólnie z Armią Krajową, Narodowe Siły Zbrojne i inne ugrupowania. Stare nieporozumienia między dowództwem Polskich Sił Zbrojnych, Armią Krajową i Narodowymi Siłami Zbrojnymi przeszły do historii. Po 50-ciu latach otrzymałem Krzyż Partyzancki oraz Krzyż Narodowych Sił Zbrojnych. Przy okazji tego pobytu w Polsce odwiedziłem stare partyzanckie szlaki od Giebułtowa przez Żarnowiec, Koło do Odmętu z którymi związane są najtrudniejsze wojenne przeżycia. Mam z tych wędrówek kilka zdjęć ukazujących pola kieleckie porośnięte czerwonymi makami.

Nie wiele mam kontaktów z kolegami z Brygady Świętokrzyskiej. Niedawno zmarł mój kuzyn ppor. Huba w Ontario. Prowadziłem korespondencje z pułkownikiem Bohunem - Dąbrowskim. Otrzymałem od niego jego książkę z dedykacją.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228