Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

konstanty  jackiewicz

 

 

 

Konstanty  Jackiewicz

 

WSPOMNIENIA
Spisane we wrześniu 1986

 

Urodziłem się na Wileńszczyźnie w 1922 roku w Dolhynowie w powiecie Wilejka. W 1939 roku wyruszyłem na wojnę“ na rowerze. Należałem do organizacji "Strzelec". Już w 1937 roku byłem na kursie łączności linii stałych i polowych przy batalionie Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP). W czasie następnych wakacji w roku 1938 byłem przeszkolony na podobnym kursie radiowym przy batalionie KOP'u. W 1939 roku należałem do kompanii odwodowej KOP'u. Mieszkaliśmy 8 kilometrów od rosyjskiej granicy. 17-go września 1939 dostaliśmy wiadomość, że Sowieci przekraczają granicę. Na naszym odcinku pojawiły się tylko małe patrole na rzece granicznej. Po wstępnych potyczkach obsada strażnic otrzymała rozkaz wycofania się. Kilku moich kolegów ze Strzelca dołączyło do naszej kompanii odwodowej i razem z obsadą strażnicy i miejscoej policji wycofaliśmy się do batalionu do Bucławia. Przydzielono mnie do plutonu zwiadowczego. Otrzymaliśmy rowery i wyruszyliśmy na rozpoznanie terenu i ruchów oddziałów sowieckich. Poprzecinano linie telefoniczne i mieliśmy jedynie połączenie radiowe z Wilnem.

Przez nasze miasteczko przechodził t.zw. "Katerinski Trakt". Była to szeroka droga obsadzona czterema rzędami brzóz. Droga - gościniec szeroka na około 30 metrów jezdni i około 20 metrowej szerokości pasy boczne. Tą drogą wycofywaliśmy się z rozpoznania. W czasie szybkiej jazdy zniszczyłem mój rower i nie pozostawało nic innego jak wziąć go na plecy i wracać do oddziału. W końcu jednak musiałem go wrzucić do rzeki i polecono mi zarekwirować inny rower od przejeżdżającej obok kobiety. Nie mogłem sie na to jednak zdecydować i ostatecznie przydzielono mnie do pieszego oddziału. 

Dostaliśmy rozkaz przekroczenia litewskiej granicy. Dowódca zwolnił wszystkich, którzy chcieli wracać do domów, rozpuścił tabory i o 12 godzinie mieliśmy przekraczać granicę. W czasie wydawania ostatniego obiadu nadleciał» maleńki rosyjski samolot rozpoznawczy. W oczekiwaniu sowieckiego natarcia okopaliśmy się wokół drogi. Pokazały się czołgi. Załadowaliśmy amunicję przeciwpancerną. Po wstępnej wymianie strzałów wobec zdecydowanej przewagi Sowietów musieliśmy się poddać. Rozbroili nas, musieliśmy złożyć broń przy drodze. Doprowadzili nas do lasu, wydali posiłek i papierosy. Podsłuchem rozmowy sowieckich żołnierzy, którym nie podobało się, że nas karmiono konserwami mięsnymi, podczas gdy ich od szeregu dni karmiono suszoną rybą. Podrzuciłem im paczkę papierosów. Kiwali głowami i dziwili się, że Polacy mają takie dobre papierosy, podczas gdy ich polityczno-wychowawczy tłumaczyli im, że w Polsce ludzie przymierają głodem. Nadjechał oficer sowiecki i zapowiedział, że nie biorą nas do niewoli, że prostych żołnierzy puszczają do domów. Co pięć minut puszczali pięciu żołnierzy. Z piątką moich kolegów wyszliśmy w kierunku naszej wioski. Zatrzymaliśmy się na noc u sołtysa. Nakarmił nas i ostrzegł, aby nie iść drogami, bo Sowieci otrzymali drugi rozkaz aby powtórnie brać do niewoli rozpuszczonych już polskich jeńców. Posłuchaliśmy jego rady i idąc już tylko nocami, omijając główne drogi dotarliśmy do naszego miasteczka Dolhinowa. Nie było tu jeszcze Sowietów. W naszym miasteczku było pięć gmin żydowskich, około 5000 Żydów oraz 1000 Polaków. Utworzyły się władze lokalne, głównie z Żydów, uzbrojone w karabiny z czerwonymi opaskami na ramieniu. Ojciec miał sklep w mieście i miał z Żydami raczej poprawne stosunki. Dzięki temu nie zrobiono mu krzywdy. 

Po dwóch miesiącach władze sowieckie objęły administrację miasteczka. Zaaresztowały nas młodych i zamknęły do więzienia w Starej Wilejce. Oskarżono nas o przywłaszczenie materiałów wybuchowych z prochowni należącej do KOP'u i że tymi materiałami zamierzaliśmy wysadzać w powietrze transporty sowieckie. Zaaresztowano również moich kolegów Lisewicza, Bielewicza, Odowicza i Koncewicza. Oskarżono nas również o przekroczenie granicy i przynależność do wrogich organizacji. Śledztwo trwało dokładnie jeden rok. Codziennie o 10- tej godzinie wzywano nas na przesłuchanie. Nie podpisałem żadnego protokółu zeznań. Przesłuchujących było sześciu, w tym jedna kobieta najwyższa rangą. Nie przyznawałem się do niczego. Codziennie powtarzano te same pytania zmieniając śledczych. Odmawiałem podpisania protokółu, tłumacząc, że nie znam rosyjskiego. Zmuszano mnie biciem, ja uparcie obstawałem przy swoim, że nie podpiszę. Bito często do nieprzytomności i w nocy obsługa odnosiła mnie na kocu do celi. Stosowali różne metody, aby nas zmusić do podpisania protokółu. Bezskutecznie. Bili nas prawie codziennie.

Zdarzały się jednak również inne przesłuchania. Pamiętam jednego z śledczych który nie pytał o nic tylko śpiewał przez cały wieczór piosenkę : "Lubimyj gorod, możet spać spokojnie. Koledzy w celi zdziwili się, gdy przyszedłem po przesłuchaniach nie pobity. Inny śledczy usiłował mnie przekonać, że pozostali oskarżeni z mojej grupy przyznali się już do winy, dostaną wyrok na osiem lat i pojadą do pracy, a ja zostanę rozstrzelany, czy podpiszę, czy nie. Zażądałem konfrontacji z Bielewiczem, który istotnie załamał się i podpisał protokół jaki od niego żądano, przyznając się do winy. Mimo tego obstawałem przy swoim uporze i nie zgodziłem się na podpisanie zeznań. Zbito mnie wówczas do nieprzytomności i wrzucono w kocu do celi.

Innym razem przesłuchiwała mnie kobieta z NKWD. Była bardzo arogancka i używała ordynarnych przekleństw. Krzyczała do mnie "ty żywej p.... nie zobaczysz już w życiu!". żołnierz skrępował mi ręce a ona biła systematycznie kolbą pistoletu po głowie. Broniłem się desperacko ale nieskutecznie. I znów skończyłem w kocach pobity i przez dwa dni nie mogłem dojść do siebie.

Po roku takiego śledztwa zakończyli przesłuchania. Zaczął się sąd. Zmienili mi niektóre punkty oskarżenia. Np. zamiast paragrafu o przekroczenie granicy zmieniono na "zamiar przekroczenia granicy". Byłem zupełnie wyczerpany tym śledztwem i zupełnie zrezygnowany i zdecydowałem się podpisać nieco złagodzone oskarżenie. Przez następny miesiąc miałem spokój. Wkrótce potem wybuchła wojna z Niemcami. Dowiedziałem się o tym za pomocą więziennego telegrafu, którym porozumiewaliśmy się między celami. Więzienie, w którym siedziałem było budowane jeszcze za carskich czasów. W celi
pierwotnie przeznaczonej dla pojedyńczego wiźnia siedziało nas 35-ciu. Na pryczy było tak ciasno, że trzeba się było odwracać na komendę. W drzwiach była umieszczona "paraszka", skrzynia z wiadrem do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Na tej paraszce
spałem aby uniknąć tołku na pryczy. Rano dostawaliśmy kubek gorącej wody i dwie kromki chleba. Aby uniknąć sporów o wielkość kromki, losowaliśmy je.

Wieczorem przynosili drewniany ceber z wodnistą zupę. Z okazji państwowych świąt dostawało się niewielki ochłap mięsa. Można było również z okazji świąt kupić w kantynie jakieś pierożki, tytoń. W mojej celi jeden z więźniów zmarł na tyfus. Przeniesiono nas na noc do innej celi a starą celę wydezynfekowano grubą warstwą kreozolu. Schwytano mnie jednego dnia na porozumiewaniu się alfabetem Morse'go z innymi więźniami. Skazano mnie na zimny karcer, przerobiony ze starego ustępu. W tym właśnie czasie Niemcy zbombardowali Starą Wilejkę. Zrobił się ruch w więzieniu. Nakazano nam wszystkim wyjść na korytarz i na dziedziniec. Sformowano kolumny więźniów i wyprowadzono nas na drogę. Pędzili nas 5o kilometrów do granicy. Byłem zupełnie osłabiony i na starej polsko-sowieckiej granicy zemdlałem. Kilku silniejszych więźniów podtrzymało mnie i niosło prawie 5 kilometrów. Miałem szczęście, że załadowano mnie na wóz, gdyż innych więźniów, którzy padali wycieńczeni, strzelano. Wkrótce eskortujący żołnierz ocucił mnie zimną wodą, zrzucił z wozu i kazał iść. Nad kolumną ukazał się "kukuruźnik", a krótko potem rozległ się warkot niemieckich samolotów. Nasza obstawa rozbiegła się na boki od szosy, szukając osłony. Skorzystaliśmy z zamieszania i biegliśmy w kierunku lasu. Sowieci się jednak zorientowali, zmusili nas karabinami do zebrania się na drodze i popędzili nas dalej. Gnali nas pędem na otwartych odcinkach drogi i zarządzali krótki postój w lesie. Gnali nas przez kilka dni. Konwój dysponował jedną ciężarówką, którą podwozili kilka kilometrów najsłabszych, którzy nie mogli już iść na własnych nogach. Kierowca ciężarówki podobnie głodny jak i my poszedł do lasu i nazbierał t.zw. kwaśnej kapusty, która musiała nam wystarczyć za cały posiłek w czasie marszu. Tak dociągnęliśmy do Borysowa, tam załadowali nas na wagony. Nadleciał niemiecki samolot zwiadowczy, sygnałem dymnym naznaczył linię. Po nim przyleciały inne samoloty, które zbombardowały nasz transport i całą stację ze zgromadzonymi na niej tłumami uciekinierów. Straty były wielkie.

Dojechaliśmy do Moskwy i dalej do Riazania, gdzie zakwaterowano nas w dużym więzieniu. W więzieniu dowiedziałem się o zawarciu układu między Sikorskim i Majskim. W tym zamieszaniu wojennym nie było czasu na rozprawę sądową i zamiast wyroku dostaliśmy amnestię“, zaświadczenie o zwolnieniu, dwa bochenki chleba, trochę cebuli, 10 deka soli i 80 rubli. Zaświadczenie upoważniało nas do jazdy koleją do polskiego wojska do Buzułuku.
Wypuszczano po dziesięciu.

Dotarliśmy do Tockoje. Przydzielono mnie do 21 pułku "Dzieci Warszawy". Był to wileński batalion Dzieci Warszawy. Trafiłem do dywizyjnej kompanii łączności w Guzarze i stamtąd do artylerii. 1-go kwietnia przewieziono nas z Krasnowodska do Pahlavi, w Persji, statkiem o szumnej nazwie "Wielikaja Partia Bolszewikow". W Pahlavi leżeliśmy nago na plaży, wydezynfekowali nas i przydzielili nowe mundury angielskie. Opychaliśmy się gotowanymi jajkami sprzedawanymi przez miejscowych handlarzy. Po nędzy Związku Radzieckiego Persja wydawało się nam oazą dobrobytu. Trudno nam było uwierzyć.

Wielkanoc spędziliśmy w okolicach Teheranu. Dalej Basra, Zatoka Perska, Morze Czerwone i Palestyna. Ulokowali nas w dużym obozie w Kastino. Intensywne szkolenie, po 13-tu łącznościowców przydzielono do baterii artylerii.

We Włoszech po raz pierwszy weszliśmy do akcji nad rzeką Sangro. Byłem na patrolu z poleceniem schwytania "języka". Przy przechodzeniu przez rzekę wpadły nam nasze radiostacje do wody i zostaliśmy bez łączności z oddziałem. Zabraliśmy do niewoli dwóch Niemców. W walkach o Piedimonte dostałem Krzyż Walecznych. Byłem na linii od 3 do 17 maja. W silnym ataku artyleryjskim lufy naszych dział rozgrzewały się do czerwoności, farba zczerniała.

Byłem dwa razy ranny, pod Rimini i potem pod sam koniec wojny pod Imola. Dostałem odłamek w pośladek. Odłamek ten przetrwał aż do Winnipegu i tam dopiero wyoperował mi go Dr. Rybak. Odłamek spod Imola w nodze mam jeszcze do dzisiaj.

Do Anglii wyjechałem z Włoch ostatnim transportem. Tam nas przysposabiano do życia cywilnego. Organizowano specjalne kursu w różnych zawodach. Wysłano nas na kurs języka angielskiego i znalazłem się między samymi oficerami. Niewiele z tego kursu skorzystam. Poszedłem na kurs politurowania mebli.

25-go maja 1946 roku przypłynąłem statkiem "Aquitania" do Halifaxu w Kanadzie. Przyjechaliśmy do Winnipegu. Zakwaterowali nas w koszarach Osborn. Pamiętam pierwszą defiladę z okazji Dominion Day. Potem pojechałem do Emerson na buraki. Pracowałem
jako pomocnik kucharza. Zarobiłem dobrze, około 120 dolarów na miesiąc. Potem byłem dwa miesiące na żniwach u gospodarza i zarobiłem tylko 45 dolarów na miesiąc. Z Anglii przywiozłem 80 funtów, tak że czułem się bogaty. 13 listopada dostałem pracę na farmie w Souris i pracowałem tam przez cały rok. Pamiętam, gdy razu pewnego mój farmer pojechał do Brandon, polecił mi pilnować farmy. Miałem podorać kawał pola. Przy sprzątaniu spichlerza znalazłem ziarno siewne owsa i postanowiłem zasiać go na podorany kawał pola. Był to już początek lipca i sąsiad, który widział mnie tak późno siejącego owies uważał, że to nie ma sensu. Tymczasem okazało sie, że pogoda w tym roku była wyjątkowa i zbiór owsa z tego kawałka ziemi znacznie przekroczył zwykłe normy. Farmer nie mógł się nadziwić.

Po roku pracy na farmie wyjechałem do Winnipegu. Zamieszkałem w hotelu "Yale". Zaczął mi dokuczać odłamek w pośladku. Wyszukałem w gazecie ogłoszenie lekarza, którego nazwisko brzmiało swojsko dr. Rybak. Przekazał mnie do szpitala i wprawnie usunął odłamek. Trzymaliśmy się razem z kolegami. Grywaliśmy nocami w karty, bo w dzień trzeba było pracować. Chodziliśmy na zabawy. Na przystanku autobusowym poznałem Józię i tak się zaczęło. Umówiliśmy się na zabawę do św. Ducha. Wstęp kosztował 25 centów. Pobraliśmy się wkrótce.

Na wiosnę 1949 roku zacząłem pracować w "Inland Steel". Praca mi odpowiadała, wobec tego przepracowałem w tej firmie przez 35 lat. Kierownik firmy Buchanan, również weteran jeszcze z I-ej wojny światowej popierał wyraźnie weteranów z II-ej Wojny Światowej. Przyjął do pracy całą grupę Polaków. Przyjechał z farmy jeden z kolegów i szukał pracy, więc zaprowadziłem go do Inland Steel, wiedząc, że są tam miejsca wolne. Superindentent Pearson przyjął go od ręki i spytał mnie, czy ja też jestem zainteresowany w tej pracy. W tym czasie pracy nie szukałem, bo miałem odłożonych ponad 800 dolarów z pracy na farmie. Buchanan dowiedział się, że uczyłem si“ w Polsce kowalstwa i bardzo mnie namawiał, żeby przyjs do pracy. Poszedłem na próbę i dali mi pracę przy ostrzeniu zębów do kosiarek. Po pierwszym dniu wróciłem ze spuchniętymi dłońmi pokrytymi pęcherzami. Mimo to wróciłem do pracy nie dlatego, że potrzebowałem pieniędzy, ale aby udowodnić Buchananowi, że potrafię. Doszedłem przy tej pracy do dużej wprawy i ostrzyłem 6300 sztuk zębów dziennie. Płacili mi od sztuki. Każdy ząb trzeba było siedem razy odwrócić na szlifierce to znaczy, że w ciągu dnia trzeba było taką operację powtórzyć 42 tysiące razy. Wydajność mojej pracy znacznie przekraczała dotychczas osiągane normy i starzy, kanadyjscy kowale niechętnie pokazywali nam jak należy robić i dlatego wzbudzili moją ambicję, zeby im udowodnić, że mogę zrobić to sam bez ich pomocy. Przez kilka kolejnych lat polscy weterani wciągali jeden drugiego i Inland Steel stał się firmą zatrudniajacą duży procent Polaków. W sumie 862 Polaków pracowało w Inland Steel. Firma była spółką akcyjną z zamkniętymi udziałami. W uznaniu zasług przyznawano niektórym pracownikom prawo zakupu udziałów. Byłem również jednym z nich. Awansowano mnie na "formana". Docenili szereg usprawnień, które wprowadziłem w zakładzie. Na początku udział kosztował 17 centów, dzisiaj wartość rynkowa udziału doszła do 47 dolarów.  Dobra firma.

Moja żona była bardzo młoda, gdy ją poznałem. Miała zaledwie 18 lat. Urodziła się w Kanadzie, ale w domu mówiło się po polsku. Przejęła całą moją korespondencję z rodziną w Polsce. Pierwszy domek kupiłem za cztery i pół tysiąca dolarów na Cathedral Avenue. Po dwunastu latach sprzedałem go za 12 tysięcy. Przyszły dzieci. Córka Teresa ukończyla szkołę średnią w respektowanej powszechnie St. Mary's Academy. Jestem z niej bardzo dumny
 

 
  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228