Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

KS. JAN SAJEWICZ

 

 

Ks. Jan Sajewicz

WSPOMNIENIA
Spisane w sierpniu 1986

 


Przyjechałem z Polski do Kanady w 1939-ym roku. Przez trzy lata pracowałem w parafii Św. Stanisława w Toronto. Wybuchła wojna. Ciągnęło mnie gdzieś na front, ale ponieważ ks. biskup Gawlina miał dość kapelanów wojskowych, polecił mi, abym się udał do rodzin wojskowych wysiedlonych z Rosji, znajdujących się w Afryce, w Indiach, w Bejrucie. Był to rok 1943. Wybrałem sobie Afrykę. Pamiętam, że w Waszyngtonie, zanim się zaokrętowałem, spotkałem sporo uprzejmych ludzi. W owych czasach nie można było zamówić telefonicznie taksówki, trzeba było ją łapać na ulicy. Złapałem jedną, która, jak się okazało, miała kierowcę kobietę. Zwróciła uwagę na mój nietutejszy strój i zapytała, czy po raz pierwszy jestem w Waszyngtonie. Powiedziałem, że tak. Zaproponowała mi, że obwiezie mnie po najciekawszych częściach Waszyngtonu. I rzeczywiście zwiedziłem dzięki niej stolicę. Zażądała opłaty tylko od dworca do polskiej ambasady.

Podróż do Afryki trwała dość długo. Choć pamiętam, że w podróży do Kanady mocno przeżywałem morską chorobę, tym razem w drodze do Afryki miałem juz więcej doświadczenia. Jeden stary stuart nauczył mnie jak sie zachować w takich okolicznościach. Podróż była bardzo ciekawa, choć niebezpieczna. Najgroźniejsze było w tym czasie Morze Śródziemne. Konwój, którym płynąłem był amerykańskim konwojem wojskowym, szedł przez Atlantyk a potem przez Gibraltar. Przeżyliśmy sporo ataków niemieckich, ale straciliśmy tylko dwa okręty. W tym samym czasie inne konwoje traciły w tym czasie nieraz po 10-15 okrętów. Pamiętam bardzo przyjemne stosunki z marynarzami. Zdarzyło się, że nawet dwóch z nich nawróciłem na wiarę katolicką. Jeden z nich był pochodzenia słowackiego.
Przygotowałem go do I-Komunii Św. Drugi - typowy Amerykanin, Loyd Brown, najbardziej popularny chłopak na okręcie, najlepszy bokser, najlepszy pływak. Przyjaźniliśmy się jak bracia. Mieszkaliśmy w jednej kabinie. Opowiadaliśmy sobie o naszych rodzinach. W pewnym momencie poprosił mnie, abym mu też coś powiedział o religii. Nie wiedział, czy był ochrzczony, czy przyjął I- szą Komunię. Wiedział tylko, że jego żona jest katoliczką i umiał na pamięć "Ojcze nasz". Siadywaliśmy wieczorem pod dużą armatą ( był komendantem oddziału obrony) i toczyliśmy dyskusje religijne. W najbliższą niedzielę odbył się jego chrzest a potem I-sza Komunia Św. Przyszedł na Mszę Św. czyściuteńko i porządnie ubrany i przyjął Komunię Św. Koledzy dziwili się, co się z nim stało. Wieczorem przygotowali mu
duży tort i zaśpiewali mu "happy birthday".

Podróż trwała dwa miesiące. Wysiedliśmy w Suezie. Zawieziono nas do amerykańskiego obozu wojskowego, potem przeniesiono nas do Kairu. Tam zaopiekowano się nami w głównej kwaterze i kazano nam czekać na okazję transportu. Pojechaliśmy do Jerozolimy, aby zobaczyć się z biskupem Gawliną. Przy tej okazji zwiedziłem Ziemię Świętą oraz kilka obozów polskich junaków w Palestynie. Było to pierwsze spotkanie z Polakami na tej ziemi. Najgłębszym przeżyciem były spotkania z junakami. Na pustyni w
wielkim obozie, słuchałem spowiedzi, odprawiałem Mszę Św. Ci młodzi chłopcy, którzy powinni jeszcze być przy matce, byli ubrani w mundury i przygotowywali się do wojny. Byli to młodzi chłopcy przez dwa lata tułający się po obcym kraju, znający głód i konieczność zdobywania chleba, nie zawsze w uczciwy sposób. Gdy później spotykałem ich w obozach afrykańskich i miałem okazję poznać bliżej, byłem zaskoczony ich wysokim poziomem moralnym po tych wszystkich przejściach. Myślę, że można to zawdzięczać zarówno pracy duszpasterskiej, ale także wpływowi naszych chrześcijańskich matek. W niektórych obozach spotykało się szereg młodych zepsutych, zdemoralizowanych kobiet. Trzeba jednak zrozumieć sytuację w jakiej się one znajdowały w Rosji, gdy były z pewnością nieraz napadane przez mężczyzn. Te zdemoralizowane kobiety zostały przez delegaturę Rządu porozdzielane po różnych obozach, przydzielono im pracę i nie miały czasu myśleć o głupstwach .


Po powrocie z Palestyny zafundowano nam wspaniałą podróż po Nilu aż do Ugandy. Stamtąd pociągami dobiliśmy do Nairobi. W małej mieścinie Djuba szukałem wikariusza apostolskiego, pochodzenia słowackiego. Spotkałem młodego Murzyna ubranego w mundur khaki. Z chęcią zawiózł mnie tam ciężarówką. Było nas czterech księży Polaków z Ameryki: ks. Śliwowski, franciszkanin, ks. Wierzbiński i ks. Górka, również franciszkanin. Wszyscy troje pochodzili ze Stanów Zjednoczonych, a ja tylko jeden z Kanady. Poza nami był jeden kapitan, który miał uczyć w szkołach w obozach polskich. Cała nasza piątka spotkała się w Nairobi z kierownictwem duszpaszterstwa.
Przyjął nas ks. prałat Słapa, bardzo wesoły góral. Zapropopnował nam przydział do poszczególnych obozów. Ja zawsze chciałem pracować z
młodzieżą. Wymarzyłem sobie obóz w Masindi w Ugandzie. Ks. Śliwowski dostał przydział do Ifundi na proboszcza, ale zrezygnował z niego. Wobec tego ks. Słapa posłał mnie do Ifundi. W obozie tym szerzyły się niepokoje. Nazywano to nawet kobiecą rewolucją. Ta sytuacja opóźniła mój wyjazd do Ifundi, a w międzyczasie wysłano mnie do Makindu, między Mombassą a Nairobi. Był tam przedtem obóz włoskich jeńców wojennych. Wykorzystano go później na obóz polskich przesiedleńców- rodzin wojskowych. Zebrano tam 700 do 800 kobiet i dziewcząt. Był to obóz przygotowawczy przed wyjazdem do Anglii. Kierownikiem tego obozu był, dawny dziedzic, pan Dołęga Kowalewski. Przemiły człowiek z rodziną, pisarz i poeta. Obóz jednak
cierpiał na brak porządku. W całym obozie np. nie było ani jednego
odbiornika radiowego. Aby wypełnić tę lukę informacyjną przygotowywałem wycinki z gazet, wywieszałem je na tablicy lub poprostu czytałem im wiadomości. Starałem się te suche wiadomości urozmaicić kawałami, co czasem mi się udawało. W obozie było około 300 rodzin, ale ta liczba się zmieniała. Był tu również obóz karny, do którego sprowadzano z innych obozów delikwentów. Wojskowych dziewcząt i pań było od 700 do 800. Kierownik obozu pan Dołega -Kowalewski był bardzo rozumnym człowiekiem i dawał sobie z tymi karnymi radę. Dziewczęta z karnego obozu nie chciały stąd za żadną cenę wyjeżdżać. Komendant transportu na siłę doprowadził do pociągu jedną z dziewcząt, która ukryła się przed transportem. W każdym
obozie była administracja, duszpasterstwo, nauczycielstwo, praca w kuchni, na farmie przyobozowej i sprzątanie. Wszyscy, którzy otrzymywali wynagrodzenie za pracę w obozie opodatkowali się dobrowolnie w wysokości 13 % na fundusz społeczny. Z tego funduszu dopłacaliśmy tym kobietom, które nie miały żadnej pomocy z wojska, a miały dzieci. W Makindu byłem ponad pół roku. Komendantką była pani majorowa Kałuska. Pani Stefania Garlicka, matka inżyniera Garlickiego z Ottawy była referentką w wydziale oświaty. Wspaniała osoba. Miała dobry wpływ na pozostałych. Współpracowała bardzo wydajnie z duszpasterstwem.

Po jakimś czasie mieszkanki obozu wyjechały do Anglii. Przeniesiono mnie do obozu Ifunda w Tanganice. Żaden ksiądz nie chciał tam jechać. Był tam ksiądz Krawczyk. Kierownikiem duszpasterstwa był tu ksiądz Władysław Słapa. Po zakończeniu obozu wyjechał do Maroko, potem do Stanów Zjednoczonych i wreszcie do Kanady. Zmarł w Calgary. Obóz w Ifunda miał blisko 1000 ludzi. Podczas gdy w innych obozach były chatki raczej prymitywne z okrąglaków, tutaj były proste, ale zbudowane z niewypalonej cegły. Pierwszym kapelanem był ksiądz Włoch. Po kilku miesiącach nauczył
się po polsku. Poznał język polski na tyle, że słuchał spowiedzi, rozmawiał z ludźmi. Był bardzo lubiany. Po nim przyjechał ks. Krawczyk, wojskowy kapelan. W czasie jego obecności wybuchły w obozie nieporozumienia. Uczestniczki obozu miały administracji obozu za złe niemoralne prowadzenie się. Poza tym były podobno nadużycia w rozdziale darów amerykańskich. Przydzielano je czasem, przede wszystkim, swoim przyjaciołom. Było sporo racji w tych zarzutach. Ks. Krawczyk był po stronie administracji. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Delegatura Rządu powinna była wcześniej na to zareagować. Mnie trzymano przez pół roku w innym obozie i dopiero
potem przysłano do Ifundy. Miałem objąć funkcję ks. Krawczyka. Objąłem jego stanowisko i wytrwałem do końca obozu. Kobiety były bardzo rozgoryczone i reagowały histerycznie. Kobiety, pod przewodnictwem pani Cybulskiej, prostej kobiety, przyszły pod drzwi kierownika i zażądały jego wyjazdu z obozu. Cybulska przejęła kierownictwo. Wyrzucono 9 osób, w tym jedną kobietę w ciąży. Po jakimś czasie przysłano z Delegatury jeszcze jednego kierownika, który w sporze brał stronę starego kierownictwa i denerwował tym ludzi. Kolejno przysłano Aleksandra Czernego, który potrafił zjednać sobie ludzi.

Największy był obóz w Tengeru, na około 4 000 ludzi. Drugim był obóz w Masindi około 3 000. Inne obozy miały po 1000 po 2000 ludzi. Wszystkich obozów było około 20 i zgromadzono w nich około 20 000 Polaków. Obozy były finansowane przez Opiekę Społeczną Rządu Polskiego na Uchodźctwie. W każdym obozie był komendant brytyjski. Podlegał mu polski kierownik obozu, który miał do pomocy szereg urzędników. Były grona nauczycielskie, przewodniczący dla spraw gospodarskich, spółdzielnia, rzeźnictwo i t.p. Było również duszpasterstwo. W Tengeru było trzech księży a w innych obozach
przynajmniej jeden ksiądz. W obozie Kondoa było około 600 ludzi i ci korzystali z misji. Na misji ojciec Dardanelli nauczył się po polsku i prowadził duszpasterstwo w obozie. Obóz w Ifunda był położony 6000 stóp nad poziomem morza. Klimat był górski, noce chłodne. Za to nie było malarii. W Ifunda była tylko kapliczka a ludzie podczas nabożeństw stali na świeżym powietrzu. Postanowiliśmy zbudować kościół. Dach pokryliśmy trawą afrykańską. We wnętrzu kościoła były małe, składane krzesełka, podłoga była z cegły. Wszystkie uroczystości odprawiane były w tym kościele. Na cmentarzu wydrukowaliśmy napis ku pamięci tych, którzy nie powrócą już na Ojczyzny łono. Wszystkie narodowe i kościelne uroczystości obchodziliśmy w tym kościele. Niektórzy przesadzali z referatami, żyjąc nadmiernie przeszłością. Spotykając się z tymi ludźmi w obozach uderzyło mnie jedno: ludzie ci stanowili kopalnię wiadomości o obozach pracy na Syberii. Nikogo
tam nie wysłano aby z tych wiadomości skorzystać. Nie było dziennikarzy. Jeden z komendantów wojskowych angielskich był bardzo wyczulony na te opowiadania, ingerował i zakazywał mówić źle o " angielskich sojusznikach". Starałem się uzyskać trochę wiadomości od ludzi, ale nie było to łatwe. Trzeba było na siłę od nich wyciągać informacje. Niechętnie wracali do tych smutnych wspomnień. Być może chcieli jak najwcześniej o tym zapomnieć.

Rola księdza w obozie była bardzo ważna. W większości były w obozie kobiety i te oczekiwały pociechy duchowej od księdza. W każdym obozie była Sodalicja Mariańska, Harcerstwo, świetlice. Tu chciałbym wspomnieć o Polaku z Ameryki Joe Wnukowski. Urodził się w Ameryce. Jako wysłannik episkopatu amerykańskiego zakładał świetlice, domy starców etc. Powszechnie nazywano go "grubym Joe".Znalazł sobie żonę spośród dziewcząt w obozie. Miał z nią później 13- cioro dzieci.

W szkolach prowadziłem lekcje religii, odwiedzałem szpitale. Pamiętam, uczyłem dzieci w klasie 5-tej o siódmym przykazaniu : "nie kradnij". Wstaje dziewczynka i prosi o głos. "Proszę księdza, czy to był grzech, gdyśmy kradli chleb w obozach w Rosji". Musiałem jej wytłumaczyć, że w pewnych okolicznościach kradzież nie jest grzechem. Każdy człowiek ma prawo do wynagrodzenia za swoją pracę, a gdy go nie otrzymuje, jak to było w Rosji, kradzież chleba nie może być traktowana jako przestępstwo. Zanim jednak zdołałem jej to wytłumaczyć, wstaje chłopiec i mówi : "Proszę księdza, to nie mógł być przecież grzech, bo kiedyśmy szli kraść, prowadził nas ksiądz ".

Obóz był ogrodzony i dzieciom nie wolno było samym wychodzić poza jego granice, ze względów bezpieczeństwa. Zabrałem więc raz dzieci i poprowadziłem je na zewnątrz obozu, po farmach murzyńskich. Naraz usłyszałem hałas. Dzieci okrążyły jakiegoś psa i śmiały się do rozpuku. Podszedłem i widzę, że pies jest bardzo wybiedzony, skóra i kości. Można było policzyć każdą kosteczkę. Pytam się dzieci: " z czego się śmiejecie ? Biedny farmer sam pewnie nie ma co jeść to i nie ma co dać psu". Na to dzieci: "proszę księdza to nie o to chodzi. Śmiejemy się, bo ten pies pewnie przyjechał z Rosji!" W mentalności tych dzieci pozostało głęboko zakodowane, że co chude, co biedne, to napewno z Rosji, z Syberii.

Jeździłem często do obozu w Tengeru. Była tam moja siostra stryjeczna z trzema dziewczynkami. Z dziećmi tymi bawiła się dziewczynka, która podarowała mi kiedyś elementarz, przywieziony jeszcze z Rosji. Elementarz ten był wydrukowany przez władze sowieckie po polsku, ale oczywiście w duchu komunistycznej propagandy. Po jednej stronie opisywano jak to było dawniej, jak to robotnik pracował w okropnych, poniżających warunkach. Na drugiej stronie następował opis radosnej "rzeczywistości" sowieckiej. A komu
to wszystko zawdzięczamy? Oczywiście Stalinowi i Leninowi. Jak reagowały na to dzieci ? Na portretach Lenina i Stalina wydrapywane były oczy a pod fotografiami podpisy: "dwa podlece". Na ostatniej stronie było wskazanie, że dzieci powinne kochać Stalina, a portrety jego należy powiesić w klasie i ozdobić je kwiatami. Dzieciak skreślił "kwiatami" i dopisał "g.....". A oto inne autentyczne opowiadanie dzieci polskich o pobycie w Rosji Sowieckiej. Nauczycielka w szkole pyta dzieci, czy głodne. Dzieci oczywiście odpowiadają, że tak. "No to może pomodlimy się do Pana Boga, aby dał wam chleba". Po modlitwie pyta dzieci: "no i co, dał wam Pan Bóg chleba ? - widzicie, nic nie dał". "No to może pomodlimy się do Stalina - i rozpoczyna
modlitwę do obrazu Stalina wiszącego na ścianie. Po modlitwie odsunęła ścianę, która była tak urządzona po drugiej stronie, że Stalin na portrecie rozkłada ręce, a z rąk spadają cukierki i ciastka - rarytasy w rzeczywistości sowieckiej. Takie były więc prymitywne metody propagandy ateistycznej. Niewiele one chyba zdziałały, bo religijność naszych uchodźców w obozach była niezwykła.

Tryb życia w obozach był bardzo zorganizowany. Od poniedziałku do soboty trwały regularne lekcje w klasach. Matki były również zajęte. Musiały przygotować dzieci do szkoły. Niektóre z matek miały płatne zajęcie na przykład przy kuchni lub też przy obozowej farmie. Rodziny nie prowadziły swoich indywidualnych gospodarstw. Zajęcia szkolne rozpoczynały się o godzinie 8-mej i trwały do 12- tej lub 1-szej po południu. Ten rozkład zajęć nie był dostosowany właściwie do klimatu afrykańskiego. W południe było tak
gorąco, że z trudem można było wytrzymać. Południe w Afryce nadaje się jedynie do drzemki a nie do pracy. Również posiłki nie były rozłożone właściwie. W południe obiad był zbyt obfity a kolacja nie wielka. Żywność otrzymywaliśmy na kartki.

Skończyliśmy budowę kościoła. Na jego poświęcenie przyjechał biskup. Ojciec Euzebio, który nauczył się po polsku, prowadził potem w tym kościele misję. Obraz Matki Boskiej wymalował nam Adamiak. Był niemową ale malował piękne kopie Matki Boskiej Ostrobramskiej i Częstochowskiej. Z tym obrazem pojechaliśmy do katedry misyjnej wprowadziliśmy go w procesji do
katedry i zawiesiliśmy na ścianie jako pamiątkę od polskich uchodźców. Przychodzili do nas, do obozu, również murzyni. Część z nich pracowała w obozie. Donosili wodę, przegotowywali ją i dopiero wtedy można ją było pić. Murzyni pracowali również w obozowej farmie. Wykonywali wszystkie cięższe roboty, bo w obozie były w większości kobiety a mężczyzn jak na lekarstwo.


Jaki był nasz stosunek do Murzynów ? Anglicy znali ich może za dobrze. Anglicy trzymali Murzynów na dystans, moim zdaniem trochę nie po chrześcijańsku. My nie znaliśmy ich i często traktowaliśmy ich bardzo przyjaźnie, bardzo po chrześcijańsku. Biskup z Dar es Salaam sugerował mi, aby utrzymywać nieco więcej dystansu. Jeśli mu wszystko dawać za darmo, wtedy zacznie sam brać, bo będzie uważał, że tobie te rzeczy są nie potrzebne. Najlepiej więc zatrudnić go do jakiejś pracy a potem dać mu godziwą zapłatę. Murzyni przynosili do polskiego kościoła dzieci do chrztu. Biskup radził również, aby odsyłać do niego Murzynów, którzy przychodzili do polskiego kościoła prosząc o ślub. Uzasadniał to tym, że w tamtejszych warunkach trudno było się zorientować, kto jest żonaty a kto nie.

Od czasu do czasu ludzie w naszym obozie umierali. Na 1000 ludzi pochowaliśmy na miejscowym cmentarzu około 30 zmarłych. W klimacie afrykańskim były dwie pory roku: sucha i deszczowa. Padały często rzęsiste deszcze. Musiałem wtedy transportować dzieci i starszych do innego obozu. Kiedyś, przy okazji takiego transportu, ugrzęźliśmy w nocy, w lesie, w czasie ulewnego deszczu. Przeleżeliśmy pod plandeką przez całą noc i dopiero nad ranem nadjechał w odsiecz autobus.

Do jeziora nie wolno było wchodzić, zwłaszcza dzieciom i młodzieży, gdyż były tam krokodyle. Zdarzył się jeden nieszczęśliwy wypadek, gdy krokodyl porwał nieostrożnego chłopca z naszego obozu. Nie udało się go uratować. Poza tym jednym wypadkiem nie było zbyt dużo niebezpieczeństw. Wokół obozu trawa była wycięta, granica dobrze oznaczona. W czasie całego mojego pobytu nie widziałem tam ani jednego węża. Dwie mile od nas był park narodowy, rezerwat w którym żyły lwy, żyrafy, bawoły afrykańskie. Pamiętam obóz Kondoa, pomiędzy Tengeru a Ifundą. Koło Tengeru było sanatorium, do którego wysyłano chorych na gruźlicę. Dzieci w obozie nie miały wiele zabawek, interesowały się więc ptaszkami i innymi zwięrzętami.
Przyplątał się kiedyś do obozu chory ptak z rodziny czaplowatych. Chodził po obozie, dzieci go dokarmiały. Szczególnie upodobał sobie jedną dziewczynkę ze szkoły powszechnej i zawsze odprowadzał ją do klasy. Czasem, gdy zdarzyło się jej zaspać, ptak walił dziobem w drzwi, aby ją obudzić.

Miałem do dyspozycji dwa rowery. Jednego używałem sam do jazdy po obozie. Drugi wykorzystywały dzieci. Innym środkiem lokomocji były osły. Kupiłem sobie oślicę. Okazało się była w ciąży. Oślątko zmarło jednak zaraz po urodzeniu. Dzieci nazwały moją oślicę "Lala". Włoski jeniec wojenny zrobił mi wózek i dzieci objeżdżały z paradą cały obóz ciągnione przez oślicę. Dzieci nauczyły się szybko języka murzyńskiego. Stwarzało to śmieszne sytuacje, gdy w szkole chłopcy zaczynali mówić ze sobą w języku tutejszych Murzynów, którego nauczycielka nie rozumiała. Nauczyli się również miejscowych murzyńskich tańców. Wiele było w obozie maleńkich dzieci, które, bądź wyjechały z rodzicami na Syberię, bądź tam się urodziły.

Na plebanii była świetlica. Często do niej przychodziły dzieci. Dobrze rozwinięte i zorganizowane było Harcerstwo. Organizowano jasełka. Na jednym z nich nauczycielka przedstawiła Heroda jako Stalina. Miał o to pretensje kierownik obozu- Anglik. Wykorzystywałem wszelkie okazje, aby podróżować po Afryce. Najciekawszą taką podróżą była wyprawa na Kilimandżaro, jedną z najwyższych gór w Afryce, około 6000 metrów nad poziomem morza. Wyprawa trwała 5 dni. Trzy dni w górę i dwa dni na schodzenie. Wyprawa wyruszyła z hotelu w Moshi. Pan Czerny, mój
kierownik z obozu wybrał się ze mną. Dali nam przewodnika i tragarzy. Muszę się przyznać, że po dojściu na szczyt byłem zupełnie wyczerpany, do tego stopnia, że zemdlałem. Tragarze wzięli mnie pod ręce i sprowadzili do schroniska leżącego znacznie niżej i tu już poczułem się lepiej. Wypiłem 10 szklanek herbaty i to mi bardzo pomogło. Wiele było wypraw polskich na Kilimandżaro. M. inn. był tam również dr. Szyryński. Każdemu, kto doszedł na szczyt Kilimandżaro, przewodnicy murzyni nakładają na głowę wieniec z
nieśmiertelników.

Byłem w Afryce 5 lat, do 1948 roku. Kościoły, które tam zbudowaliśmy przejęli misjonarze. Ksiądz Włoch, Natale Euzebio, który w okresie trwania obozu nauczył się po polsku, prowadził po naszym wyjeździe parafię. Pozostał po nas również wzniesiony przez nas polski pomnik. Pamiętam, gdy ojciec Euzebio zaprosił nas raz do katedry, usłyszeliśmy murzyński chór śpiewający polskie kolędy, przetlumaczone na język Kisuahili. Odpisałem sobie kilka zwrotek tych kolęd w jego tłumaczeniu. Wiele więc śladów pozostało po nas w Afryce. Pobyt w obozie w Afryce bardzo złączył ludzi. Okresowe spotkania byłych "afrykańczyków" odznaczają się wielką
serdecznością. Ostatnie takie spotkanie odbyło się w Orchard Lake koło Detroit. Koniec wojny zastał nas w niewesołych nastrojach. Wiele rodzin nie miało do kogo powracać do Anglii. W Tanganice zostało około 700 osób. Władze angielskie udzielały zezwoleń na pozostanie tylko niewielu osobom, które miały pewne zasoby finansowe oraz posiadały atrakcyjne zawody.

Wróciłem do Kanady. Przywiozłem ze sobą szereg trofeów, miedzy innymi dużą skórę węża. Pracowałem przez pewien czas w Toronto, potem w Winnipegu prowadziłem przez trzy lata Gazet“ Polską, która później połączyła się z Głosem Polskim w Toronto. Potem wyjechałem do Ottawy. Założyliśmy tam polską parafię Św. Jacka, która gromadzi obecnie około 500 rodzin. Potem znów do Toronto do parafii Św. Kazimierza. Pracowałem tam 7 lat. W okresie Milenium Polski objeżdżałem całą Alberte, Saskatchewan, Manitobe i częściowo Ontario z obrazem Matki Boskiej, który nazywaliśmy
Nawiedzeniem. Była to dla mnie najprzyjemniejsza praca duszpasterska w Kanadzie. Ludzie ściągali z dalekich okolic, przywozili chorych. Przedstawialiśmy obraz w kilku katedrach. Przy tej okazji miałem szereg wykładów zaznamiających ludzi z historią Polski i historią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Przez dwa lata redagowałem we Francji polski miesięcznik katolicki. I znów do Winnipegu na krótko. Potem dwa lata w Edmontonie, potem w Saskatoonie. Tam miałem wypadek samochodowy. Wylądowałem wreszcie u sióstr Benedyktynek w Winnipegu. Jestem kapelanem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów przez ostatnie 13 lat.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228