| 
     
	
		
		  | 
		
		
		 
	Lech Fulmyk 
	WSPOMNIENIA  
		 
	spisane 
		 
	w lipcu 
		 
	1986  | 
		
		  | 
	 
 
		
		
		Urodziłem 
		się
		w 
		
		1925 roku. 
		Ojciec 
		
		był 
		burmistrzem 
		
		miasta 
		Zambrowa, 
		
		leżącego 
		20 km od  
		Łomży. 
		
		Tam 
		
		zastała 
		mnie wojna. 
		
		Pamiętam 
		jej 
		
		pierwszy dzień.
		
		Samoloty w 
		tych 
		
		czasach były 
		czymś
		
		nowym i wzbudzały, 
		szczególnie wśród młodych, 
		duże 
		zainteresowanie. Gdy dorośli chowali się 
		do schronów, my wchodziliśmy z chłopakami 
		na dachy, aby lepiej widzieć 
		przelatujące 
		maszyny i w pierwszym momencie wojna nie wydawała 
		się 
		nam czymś
		
		tragicznym.   
Kilka 
dni po wybuchu wojny ojciec, jako burmistrz miasta, dostał 
od swych władz 
zwierzchnich polecenie ewakuacji w kierunku wschodnim. Około 
14 września cała 
nasza rodzina, składająca 
się 
z rodziców, dwóch moich sióstr i mnie wraz z kilkoma innymi rodzinami, wyjechała 
do Pińska. 
Brat mój był 
w tym czasie w podchorążówce 
i jak się 
później 
dowiedzieliśmy, brał 
udział 
w obronie Warszawy. 17-go września dowiedzieliśmy, 
że 
Sowieci są 
już w Pińsku. 
Zapadła 
decyzja powrotu do domu.   
Pamiętam 
pierwsze spotkanie z nimi.  W pewnym miejscu trzeba było 
przejść 
przez most.  Sowiecki posterunek stał 
przed mostem.  Zidentyfikowaliśmy się 
jako uciekinierzy wracający 
do swych domów.  Poprosiliśmy go o pomoc przy przejściu przez most. W odpowiedzi 
usłyszeliśmy 
"pomóc wam ? chyba serią 
z automatu". Jednym słowem 
powiedział 
nam, czego się 
możemy 
od nich spodziewać.
 
Ojciec, 
jako burmistrz Zambrowa ubrany był, 
jak to się 
mówiło, 
"po ludzku". Był 
z nami również dorożkarz, którego ojciec zarekwirował 
jeszcze z Zambrowa.  Ten w swej trzeźwej 
ocenie zwrócił 
się 
do ojca:" panie burmistrzu, pan nie może 
wyglądać 
jak pan, musi pan wyglądać 
jak cham, aby przejechać". 
Znalazł 
ojcu gdzieś na wsi starą 
kapotę, 
nie pozwolił 
mu się 
golić 
i przy następnej 
kontroli sowieckiej ojciec wyglądał 
już jak regularny "ciubaryka". Ojciec był
legionistą 
i z tej racji przydzielono mu kiedyś działkę 
w Kupiskach, koło 
Łomży. Przez lata nie mieszkaliśmy na naszym gospodarstwie, ale teraz wróciliśmy 
na stare śmiecie, gdzie mieliśmy kartofle, trochę
tłuszczu 
i można było 
przeżyć 
trudne 
czasy.  Ojciec jako stary konspirant, jeszcze z czasów peowiackich, wiedział,
że 
prędzej, 
czy później 
będą 
go szukali. Pewnego dnia więc 
zniknął, 
nawet o tym nie wiedzieliśmy.  Znalazł 
się, 
zdaje się, 
w Białymstoku.  
 
Mieszkaliśmy w 
Kupiskach do 10 lutego 1940 roku. W tym dniu, który dobrze wrył się w moją 
pamięć, wcześnie około piątej nad ranem usłyszeliśmy energiczne dobijanie się do 
drzwi. "Otwieraj dwieri!". Dwóch rosyjskich żołnierzy wraz z dwoma polskimi 
pomocnikami, bo i takich już znaleźli, wyczytując z kartki papieru nasze 
nazwiska zwróciło się do nas " sobierajcieś z wieszczami". Zostaniecie 
wywiezieni za dwie godziny. Gospodarstwo nasze dzierżawił wujek, który mieszkał 
również w tym domu. Pamiętam, że gdy spakowaliśmy wszystko co było możliwe, w 
ostatnim momencie napakowałem do swoich kieszeni pełno chleba, bo kto wie czy to 
się nie przyda. Pamiętam również moment, gdy już zapakowaliśmy się na sanie i 
opuszczaliśmy nasze gospodarstwo, starałem się zapamiętać wszystkie szczegóły 
naszego domu i bałem się, przeczuwając, że już do niego nigdy nie wrócę. I nie 
wróciłem.  
Później podróż pociągiem trwała około trzech tygodni. Piećdziesiąt osób na wagon 
bydlęcy. Nie można powiedzieć, że Sowieci mieli bałagan. Siostra moja była w 
czasie naszej wywózki w Łomży, gdzie chodziła do gimnazjum. Przyciągnęli ją do 
stacji kolejowej i dołączyli do rodziny. Byli dobrze poinformowani o sytuacji 
rodzinnej. Na środku wagonu znajdował się piecyk "ciepłuszka", prycze. Zabrakło 
wkrótce węgla i trzeba było rozbierać prycze. Dojechaliśmy do rejonu 
Archangielska i dalej jeszcze całą noc do "posiołka" określonego literą "X". 
Widocznie już im zabrakło liter na oznaczanie.  
Przeznaczyli nam jeden barak wśród leśnej głuszy. Miejscowi byli widocznie 
przygotowani na nasz przyjazd, bo pamiętam, że paliło się w piecu. Mieliśmy więc 
raczej luksusowe warunki w porównaniu z wcześniej przesiedlonymi tam Ukraińcami, 
którzy opowiadali nam, że wyrzucono ich po przyjeździe dosłownie na śnieg. Tylko 
młodzi i silni mieli szanse przeżycia w tamtych warunkach. Z Ukraińcami dobrze 
się nam pracowało, bo przez sześć lat osiedlenia zdążyli się już jakoś 
zorganizować. Na drugi dzień po naszym przyjeździe dowieźli nam zupę rybną. 
Śmierdziała nam i nikt nie chciał jej jeść. Rosjanin, który ją nam dostarczył 
mówi "uspokój się, przywykniesz, będzie ci to jeszcze kiedyś smakowało !". Po 
paru tygodniach, gdy skończyły się nasze zapasy z Polski, przywykliśmy 
rzeczywiście. Wujek, który był z nami, zapytał po przyjeździe jakiegoś Rosjanina 
jak się tu żyje. Usłyszał odpowiedź : "żyć będziesz, no kochać nie zachoczesz 
!".  
W dzień po przyjeździe podzielono wszystkich na brygady pracy, jednych do 
rąbania lasu, innych do wożenia drzewa. Matka zwoziła drzewo. Biedne koniska nie 
miały tam lepszego życia niż ludzie. Ledwie się trzymały na nogach. Trzeba go 
było mocno popędzać, by ruszył. Matka zachorowała i musiałem ją zastąpić przy 
tej pracy. Nigdy nie pamiętam rozliczenia się z wykonanej pracy. Zawsze 
otrzymywaliśmy tylko zaliczkę. Gdyśmy opuszczali ten obóz okazało się, że matka 
jest im " winna" 400 rubli ! Dwa i pół roku przeżyliśmy w tym osiedlu.  
Przeniesiono nas potem do Kudryna. W jednym baraku było 10 łóżek. Jedno łóżko 
przypadało na jedną rodzinę. Nie marzłem więc, bo spałem razem z matką i dwoma 
siostrami. Pamiętam dobrze pierwsze święta. Każda rodzina przygotowywała sobie 
oddzielnie wigilię. Po kolacji barak cały rozbrzmiał śpiewem kolęd. Dzięki 
pomocy rodziny z Polski, która przysyłała nam pocztą paczki z żywnością, wigilia 
nie była głodna. Bez tych paczek nie wiem jak byśmy przeżyli. Po tylu latach 
czułem jeszcze ten dług wdzięczności i pomagałem im, przesyłając z kolei paczki 
będąc już na Zachodzie. Pomagaliśmy ich dzieciom i wnukom.  
Nadszedł wreszcie dzień, gdy zawiadomili nas oficjalnie o amnestii, która nas 
objęła. Miałem już wtedy 16 lat. Symbolem męskości była praca przy wyrębie lasu. 
Aby wyrobić normę trzeba było wyciąć 5 metrów kubicznych drzewa. Udało mi się 
tego dokonać właśnie w tym dniu. Pamiętam, gdy wróciłem zmęczony, lecz dumny z 
lasu do obozu zebrano wszystkich Polaków i enkawudzista odpowiedzialny za nasz "posiołek 
" poinformował nas, o porozumieniu sowiecko-polskim, o wybuchu wojny z Niemcami, 
o tym, że już teraz jesteśmy sprzymierzeńcami, że powinniśmy wstępować do wojska 
i bić Niemca. Byłem tak tym podniecony, że podobno zaintonowałem po jego 
przemówieniu "Jeszcze Polska nie zginęła". Powiedziała mi już o tym matka w 
Winnipegu.  
W przeciągu miesiąca od zawiadomienia udało się nam wyjechać z " posiołka". Był 
między nami pan Bieniecki. Pamiętał on jeszcze pierwszą wojnę światową i bardzo 
nas zachęcał do wyjazdu na południe w okolicę Kujbyszewa, gdzie według niego 
rozciągał się kraj mlekiem i miodem płynący. Podążając za jego radami 
pojechaliśmy tam, ale miast mleka i miodu zastaliśmy tylko błoto po kolana. 
Podróż na południe nie była łatwa. Jechaliśmy na własną rękę i musieliśmy się 
sami zaopatrywać w żywność w czasie postojów na stacjach kolejowych. Kupić było 
bardzo trudno i człek częściej ukradł, niż kupił. Pamiętam moment, że w worku 
zabrakło nawet sucharów, które trzymało się zwykle na czarną godzinę. Z panią 
Domańską chodziliśmy " po prośbie".  
Muszę powiedzieć, że do przeciętnych Rosjan mam wielką sympatię i współczucie. 
Ci ludzie sami w biedzie, w tym nieszczęściu zdobywali się na pomaganie nam. 
Zawsze znalazł się kartofel, czy pół kromki chleba. Pamiętam weszliśmy do 
jednego domu, gdzie okazało się, że enkawudzisci mają swoje zebranie. 
Powiedzieliśmy im, jak w każdym innym domu, że zostaliśmy wywiezieni z Polski 
przez władze sowieckie. I wierzyć nam się nie chciało, ale zebrali po kilka 
rubli i wcisnęli mi w garść. Okazuje się, że w systemie tym, który Czapski 
określił jako " nieludzką ziemię" uchowały się ludzkie uczucia. I dzięki Bogu, 
że tak jest.  
Zajechaliśmy do Ufy. Nie było tam możliwości znalezienia jakiejkolwiek pracy. 
Osiedliliśmy się pod Merekesem w sowchozie. Tam przynajmniej dostawaliśmy 
comiesięczne wypłaty w postaci worka kartofli. Byłem koniuchem. Mieszkaliśmy u 
kobiety, która nazywała się Woronicha. Miała krowę i ile razy wiozłem z pola 
lucernę, zawsze coś "spadło" z woza dla krowy. Przemieszkaliśmy tam przez zimę 
do wiosny 1942 roku. Byłem w tym czasie jedynym pracującym w rodzinie i 
dostawałem 200 rubli miesięcznie. Woziliśmy kartofle do gorzelni. Zawsze 
znalazło się trochę nie całkiem zmarzniętych kartofli na placki kartoflane.  
Na wiosnę 1942 roku przewodniczącym kołchozu był niejaki Kozłow, który, jak się 
potem dowiedziałem, nazywał się rzeczywiście Kozłowski. Ojciec jego był 
generałem w carskiej armii, ale o tym dowiedziałem się później. W Wielkanoc 
wysyłał nas do pracy. Zwróciłem się do niego, że zgodnie z umową polsko-sowiecką 
jesteśmy już wolnymi ludźmi i mamy prawo obchodzić nasze Święta. Usłyszałem :" 
tutaj ja rządzę!". Ja mu na to: "swoimi ziomkami, ale nie mną !". Byłem w tym 
czasie młody i krnąbrny. Złapał mnie za kołnierz i wyrzucił z biura.  
Na drugi dzień zawiadomił matkę, że mamy opuścić sowchoz. Dzisiaj jestem mu 
wdzięczny za to, bo gdyby on zameldował moją odmowę pracy władzom, dostałbym 
zapewne 5 lat wyroku. Pojechaliśmy do innego sowchozu poniemieckiego (Niemców 
Nadwołżańskich). Władze sprowokowały tych Niemców, wysyłając brygadę wojska 
ubraną w mundury niemieckie, z którymi oczywiście miejscowi koloniści nawiązali 
przyjazny kontakt. W odpowiedzi na to wszystkich Niemców wywieziono do 
Kazachstanu. Kołchozy niemieckie były bardzo dobrze zagospodarowane. Kobiety nie 
pracowały na polu. Po raz pierwszy w Rosji widzieliśmy w tych kołchozach 
froterowane podłogi.  
Po wywiezieniu Niemców sowchozy zasiedlane zostały uciekinierami z Moskwy. 
Pamiętam kierowniczkę obory, żonę jakiegoś enkawudzisty, która nie wiedziała 
nawet, z której strony podaje się krowie siano. Pół kilometra od obory stały 
olbrzymie stogi lucerny a krowy w oborach zdychały. Wiosną, gdy krowy 
wypuszczono na łąki obżerały się i padały znowu. Nauczyłem się tam nowego fachu. 
Przepis nakazywał, że ze zdechłej krowy trzeba ściągnąć skórę. Roboty miałem 
pełne ręce. Za każdą skórę dostawałem 5 kg mąki. Często udało mi się wyciąć z 
padłej krowy kawał mięsa, z którego gotowało się "rosół".  
Muszę wrócić w chronologii wydarzeń. Jak już wspomniałem, brat walczył w obronie 
Warszawy. Schwytali go Sowieci i wsadzili do więzienia. Potem wywieźli go do 
Rosji i, jak się później dowiedzieliśmy, był w obozie niedaleko od nas. Pamiętam 
jak matka, otrzymała z Polski paczkę z żywnością, przeadresowała i posłała 
bratu, zdając sobie sprawę, że jemu w obozie jest napewno gorzej niż nam.  
Po amnestii brat wstąpił do polskiego wojska w Buzułuku.  
Byliśmy w sowchozie Nowa Put pod Kujbyszewem. Zabrali nam tam dokumenty, mimo że 
byliśmy już wolnymi obywatelami, sprzymierzonymi. Mimo to matka udała się bez 
dokumentów do ambasady polskiej do Kujbyszewa. Poszła na mszę do polskiego 
kościoła i tu zdarzył się cud. Spotkała swojego syna Kazia, który poszukiwał nas 
usilnie. Był w mundurze porucznika saperów. My zostaliśmy sami w sowchozie bojąc 
się, że matkę mogą zamknąć bez dokumentów. Tymczasem następnego dnia zobaczyłem 
z daleka nadjeżdżający wóz a na nim mama i Kazio w mundurze! Do dziś z 
wzruszeniem wspominam ten moment. Brat mój jest odemnie o 6 lat starszy. I 
oczywiście lał mnie przy każdej okazji. Zawsze chciałem mu dorównać. I pierwszą 
moją reakcją było udowodnienie mu, że jestem już dostatecznie duży, że jestem w 
stanie go przewrócić. Zaczęliśmy się mocować, ale nie dałem mu rady. Zlał mnie 
jak chciał. Głęboko w pamięć wbiło mi się pierwsze spotkanie z żołnierzem 
polskim, który miał prawdziwego polskiego orzełka na czapce. Przez tyle lat 
wbijano nam w sowieckich obozach, że "Polszy nie budiet" i tu naraz, jak sen, 
Polski orzełek. Wzruszenie jeszcze dziś wyciska łzę z oka na wspomnienie tej 
chwili.  
W obozach polskiego wojska, obok żołnierzy, przebywało także sporo ludności 
cywilnej, dla której nie było przydziałów żywności. Żołnierze dzielili z nimi 
swe, nie największe przecież, wojenne porcje. Kazio zabrał nas pod swoją opiekę. 
Dalsza część podróży przeszła już bez większych przeszkód pod jego opieką 
-polskiego oficera. Dotarliśmy do Dżalal-Abad, gdzie stacjonowała pierwsza 
dywizja piechoty. Brat był w piątym batalionie saperów.  
Miałem już prawie 17 lat. Wstąpiłem do wojska, mimo niepełnego wieku. Władze 
nasze chciały w ten sposób umożliwić wyjazd jak największej liczby ludzi, bo nie 
było wiadomo, czy uda się wywieźć rodziny. Przyjęli mnie do saperów. Dostałem 
umundurowanie. Sierżant, niejaki Szykiel wręczył mi maszynkę do golenia, jako 
część wyposażenia. "Panie sierżancie, mnie nie potrzeba jeszcze! 
"odpowiedziałem. "Jak jesteś saper, musisz się golić" usłyszałem w odpowiedzi.
 
Przyjechaliśmy do Buzułuku na krótko przed wyjazdem do Iranu. Było więc sporo 
kłopotów z zarejestrowaniem nas. W końcu wyjechałem w sierpniu z piątym 
batalionem saperów. Pamiętam tę radosną drogę. Krasnowodzk, długie molo. Karmili 
nas wtedy ryżem. Pamiętam ubikacje zapchane czerwońcami, gdy powiedziano nam, że 
nie wolno ze sobą zabierać rosyjskiej waluty. Papieru toaletowego nie było, więc 
czerwońce spełniały jego rolę. Dowódcą bazy w Krasnowodzku był pułkownik Berling. 
Zawsze odprowadzał odjeżdżających i salutował na molo odpływające statki. Chyba 
żydzi wyjeżdżający z Egiptu do Ziemi Obiecanej nie opuszczali go z taką radością 
jak my. Persja po Rosji była dużym szokiem. Żebracy w Iranie wyglądali jak 
ludzie. W Rosji widziało się chodzące szkielety. Wierzyć się nie chciało, że 
można wszystko kupić.  
Spotkanie moje i brata z pozostałą częścią naszej rodziny było równie niezwykłe. 
Anglicy ubrali nas w szorty, więc wyglądaliśmy jak harcerzyki. Brat miał 23 lata 
ale wyglądał bardzo młodo, można go było wziąć za zastępowego.  
Trudno sobie wyobrazić jak wojsko wpływa na samopoczucie młodego chłopaka. Po 
miesiącu pobytu w wojsku, w mundurze, wydawało mi się już, że jestem czymś 
lepszym niż cywile. Taka jest natura wojska. Przyczepisz żołnierzowi parę 
wstążeczek, odznaczeń i wydaje mu się, że świat przewraca się do góry nogami.
 
Z Pahlavi wyjechaliśmy do Khanaqin, niezwykle wijącymi się górskimi drogami. 
Przeszedłem jeszcze jedno badanie lekarskie. Byłem wtedy rzeczywiście bardzo 
drobny. Okazało się, że miałem wadę serca i skrzywienie kręgosłupa. Zwolnili 
mnie do cywila. Ciężko to przeżywałem, bo bardzo chciałem być żołnierzem. Wydaje 
mi się, że to brat przeprowadził jakieś machinacje. Prawdopodobnie rozumował, że 
ponieważ już ojciec nasz był wojskowym, więc wystarczy dwóch Fulmyków, aby 
wygrać wojnę.  
Miałem niecałe siedemnaście lat, gdy zwolniono mnie do cywila. Bardzo się źle 
czułem w cywilnym ubraniu. Przez jakiś czas przebywałem w Teheranie w obozie 
cywilnym. Okazało się, że moja rodzina wyjechała już przed trzema tygodniami do 
innych obozów uchodźczych. Udałem się do Ahwazu, by znów się dowiedzieć, że dwa 
tygodnie temu rodzina wyjechała do Karaczi. I dopiero tam ich złapałem. Po 
trzech tygodniach zawieźli nas konwojem do Wschodniej Afryki, do Mombasy. W 
Tanganice, byłej kolonii niemieckiej, którą zarządzali Anglicy, zorganizowano 
dla nas obóz.  
Cechą Polaków jest to, że często zawodzimy w normalnych sytuacjach, ale gdy jest 
źle, to potrafimy zdziałać cuda. W obozie w Tengeru, nie czekając na odgórne 
dyrektywy, z miejsca powstało Harcerstwo. Błyskawicznie zorganizowane zostały 
szkoły powszechne, gimnazja. Pierwsze lekcje odbywały się pod baobabem, bo nie 
było pomieszczeń szkolnych. Z liniowych oddziałów w drugim Korpusie urlopowano 
instruktorów harcerskich i nauczycieli odkomenderowano ich do obozów. W tej 
dziedzinie bardzo zasłużył się Czapski, który prowadził dział kulturalno - 
oświatowy. Andersowi zarzucają niektórzy, że był megalomanem. Może i był, ale 
trzeba mu przyznać, że miał wizję. Już w 1941 -ym profesor Szyryński, później w 
Kanadzie, był wtedy jednym z pierwszych instruktorów harcerskich. Szyryński 
zdobył chyba z osiem doktoratów. W naszym obozie większość stanowiły rodziny 
osadników wojskowych z południowo-wschodnich terenów polskich. Większość to była 
młodzież. W dwutysięcznym obozie nie było chyba więcej niż dwa tuziny 
siedemnastolatków jak ja.  
Skończyłem pierwszą klasę gimnazjum w Polsce przed wojną i tu zacząłem 
kontynuować swoją edukację. Początkowo nie było żadnych podręczników i 
profesorowie musieli polegać na swej pamięci.  
Potem drukowano w polowych drukarniach wojskowych podręczniki i nauka ruszyła 
całym pędem. W harcerstwie zdobyłem stopień Harcerza Orlego i zostałem 
drużynowym. Organizowaliśmy obozy w naturalnym środowisku afrykańskim. Uroku 
dodawali miejscowi Masaje, koczowniczo-wojowniczy szczep, bardzo pobudzający 
naszą wyobraźnię. Na jednym z obozów nad jeziorem Wiktorii miał miejsce 
tragiczny wypadek, gdzie Jurek Międzyrzecki został porwany przez krokodyla i nie 
znaleziono nawet jego ciała. Ogólna atmosfera w obozie była bardzo patriotyczna. 
Chłopcy nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie wezmą ich do wojska.  
W 1944 roku byłem w 4-tej klasie gimnazjalnej. Werbowano do wojska na ochotnika. 
Oczywiście zgłosiłem się również. Przez dwa miesiące zgrupowano nas w obozie 
przejściowym. Zjawiła się w obozie pani Dorosz, dyrektorka gimnazjum, kilku z 
nas wyreklamowała i dostaliśmy nakaz powrotu do szkoły. Skończyłem 4-tą klasę 
gimnazjum. W kwietniu 1945 roku wzięli mnie wreszcie do wojska.  
Gdy dopływałem do Adenu nadeszła wiadomość, że wojna się już skończyła. 
Widocznie Niemcy dowiedzieli się, że trzeci Fulmyk jedzie do wojska, więc czas 
już kończyć wojnę. Dojechaliśmy do Włoch. W trzecim Korpusie przeszedłem kurs 
rekrucki. Przyjechał brat w drodze do Libanu. Pomógł mi dostać się do 
podchorążówki saperów w Capua koło Neapolu. Po ukończeniu podchorążówki dostałem 
przydział do 5-tej kompanii saperów. Dostałem przy tej okazji dwa tygodnie 
urlopu do Rzymu. Ale w przeddzień wyjazdu na urlop dostaliśmy rozkaz wyjazdu do 
Anglii. I tak się złoóyło, że będąc we Włoszech nie widziałem ani Rzymu, ani 
papieża.  
Jechaliśmy do Anglii pociągiem. Tam zaczęto tworzyć Korpus Przysposobienia. 
Wielokrotnie spełniałem funkcję tłumacza języka angielskiego, bo nauczyłem się 
trochę tego języka w obozach przesiedleńców w Afryce. Muszę przyznać, że sporo 
nauczyłem się również w konwersacjach z panienkami, jako, że miałem wtedy 20 
lat. Funkcja tłumacza pomogła mi we wcześniejszym przejęciu do cywila. Bywały 
często sytuacje kłopotliwe, gdy musiałem bardzo oględnie tłumaczyć wypowiedzi w 
soczystej żołnierskiej gwarze.  
Dostałem pierwszą pracę w fabryce biszkoptów. Otrzymałem stypendium. Przy tej 
okazję chcę wspomnieć, że rząd na uchodźctwie robił wiele w tym zakresie, 
znacznie więcej, niż się powszechnie o tym wie. Stworzyli fundusz stypendialny, 
z którego korzystałem przez dwa lata. Dzięki niemu skończyłem techniczną szkołę 
galanterii skórnej. Specjalizowałem się w modelowaniu torebek damskich i później 
założyłem pracownię takich torebek w Winnipegu.  
Matka i siostra przyjechały do Anglii dopiero w 1948-ym roku. Przyjechały żółte 
po przebytej malarii. Po cerze można było łatwo poznać Polki w Anglii, które 
przyjechały z Afryki. Byłem jednym z nielicznych, którzy nie dostali w Afryce 
malarii. Moja ówczesna sympatia miała również malarię i leżała w szpitalu. 
Skutecznie symulowałem malarię, aby się dostać do szpitala i być bliżej niej.
 
Wracając jeszcze do spraw afrykańskich. Bardzo przeżywaliśmy walki polskich 
oddziałów pod Monte Cassino. Byliśmy z nimi całym sercem. Śpiewaliśmy 
patriotyczne piosenki. Z drugiej strony żołnierze w jednostkach bojowych we 
Włoszech rezygnowali z swoich przydziałów czekolady, które przesyłane były 
bezpośrednio do polskich obozów przesiedleńczych.  
Moją obecną żonę, wówczas pannę Bohdanowiczównę, poznałem w 1953-im roku, już po 
skończeniu szkoły galanterii skórnej. Miałem już wtedy 28 lat i nie pozostało 
już wiele czasu na żarty. Po sześciu miesiącach romansów ożeniłem się w 1954-tym 
roku.  
Przyjechaliśmy do Kanady jesienią tegoż roku. Przyjechały również matka i 
siostry, które w międzyczasie wyszły również zamąż. Przez kilka lat pracowałem w 
Anglii jako projektant torebek damskich. Po przyjeździe do Winnipegu 
kontynuowałem pracę w tym samym zawodzie, początkowo jako pracownik w 
przedsiębiorstwie, a wkrótce, po zakupieniu najpotrzebniejszych maszyn, 
założyłem swój własny warsztat.  
Po przyjeździe do Winnipegu zamieszkaliśmy początkowo u mojego szwagra Henryka 
Lorenca, który już miał swój własny dom. Nie minął tydzień, gdy Henryk zabrał 
mnie z sobą na zebranie SPK. Już na pierwszym zebraniu zapamiętałem kilku 
bardziej aktywnych kolegów: Gardziejewskiego, Malatyńskiego. Dyskutowało się 
wtedy gorąco sprawę połączenia kanadyjskiego legionu starej placówki "Obrońców 
Ojczyzny Nr 34" z naszą placówką kanadyjskiego legionu. Równie burzliwie 
dyskutowało się kupno domu Stowarzyszenia. Pamiętam, że Wacek Kuzia był wtedy 
bardzo zaangażowany w tej sprawie. Początkowo byłem dość sceptycznie 
ustosunkowany do tych "rozróbek", ale wkrótce włączyłem się sam w wir prac 
organizacyjnych.  
Zostałem później prezesem Koła Nr 13. Przypadło to właśnie w okresie wizyty 
generała Sosnkowskiego. Pamiętam, siedziałem wtedy obok generała na bankiecie. 
Przyznałem się mu, że mam wielką tremę i nie wiem co z siebie wyduszę w moim 
przemównieniu. A on do mnie :" nie przejmuj się, synu, ja też mam tremę". 
Sosnkowski miał wyjątkową zdobność swobodnego obcowania z ludźmi. Pamiętam 
również spotkania z generałami Andersem, Tokarzewskim, Kopańskim.  
Panowała zawsze bardzo koleżeńska atmosfera. Wizyta generała Sosnkowskiego 
przypadła na rok 1959-ty. Dzisiaj jesteśmy już "zasiedziali", ale wtedy byliśmy 
jeszcze żywą emigracją polityczną. Sylwetka generała Sosnkowskiego była dla nas 
naprawdę symbolem walczącej Polski. Pamiętam moje pierwsze z nim spotkanie. Był 
w cywilnym ubraniu, miał bardzo znoszone buty. Przykro mi było, że doszło do 
tego, że człowiek, będący tym symbolem, nie miał nawet porządnego obuwia. 
Generał odmówił pensji, którą mu ofiarowali Anglicy.  
Moja prezesura przypadła na trudne czasy organizacyjne. Byliśmy wtedy jeszcze 
młodymi ludźmi, mieliśmy jasną wizję tego, co chcieliśmy osiągnąć i wierzyliśmy, 
że to osiągniemy. Z wiekiem zdajemy sobie sprawę, że nie wszystkie nasze dążenia 
mogły zostać zrealizowane.  
W roku 1955 urodził się syn Witek. W 1958 roku urodziła się Hania. Witek jest 
adwokatem, córka skończyła wydział nauk przyrodniczych. Ania wyszła zamąż.  
Od momentu przyjazdu do Kanady w 1954 roku do dziś nigdy nie brałem żadnego 
zasiłku dla bezrobotnych. Zawsze dawałem sobie rady. Można powiedzieć, że nikt z 
naszej grupy polskich weteranów II-giej wojny światowej nie był ciężarem dla 
Kanady. Większość weterańskich dzieci uzyskała wyższe wykształcenie. Uważam, że 
Kanada na nas nie straciła. Przyjechaliśmy, w większości przypadków, bez 
znajomości języka. Większość weteranów potrafiła się urządzić w Kanadzie.  
Podobno mam rogatą duszę. Mam poczucie sprawiedliwości i często zabierałem głos 
w sprawach publicznych, pisywałem do prasy, udzielałem wywiadów w telewizji. 
Stałem się częścią Kanady włączyłem się dość wcześnie w tutejsze życie. Nie 
mogłem przechodzić obojętnie obok rażących niesprawiedliwości. We wszystkich 
moich wystąpieniach w sprawach kanadyjskich starałem się zawsze "przemycić" 
sprawę polską, wykazać, że "Polacy nie gęsi, też swój język mają". Poza tym 
byłem zaangażowany w polskim harcerstwie, w polskich szkołach sobotnich, w 
Kongresie Polonii Kanadyjskiej. Byłem przez szereg lat prezesem Spółki 
Wydawniczej "CZAS". Zaangażowałem się w tą sprawę raczej przypadkowo. Po śmierci 
Józka Krajewskiego, który był poprzednim prezesem spółki a przez jakiś czas 
także redaktorem "CZAS"-u nie widziałem innych chętnych do objęcia tego 
stanowiska, więc podjąłem się go sam. Zdaję sobie sprawę, że "CZAS" nigdy nie 
będzie na poziomie czołowych polskich dzienników czy tygodników, ale napewno 
spełnia pożyteczną i ważną rolę dla miejscowego społeczeństwa. Życie polonijne 
napewno straciło by wiele bez "CZAS"-u. Dlatego jest naszym polonijnym 
obowiązkiem, aby ten "CZAS" utrzymać.  
   |