Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

STEFAN OLBRECHT

 

 

Stefan Olbrecht

WSPOMNIENIA
Spisane
w maju 1991

 


Urodziłem się 27 listopada 1926 roku we wsi Sobiesko, koło Podhajec, miasta znanego z bitwy Jana III Sobieskiego z Turkami. Moja rodzina pochodzi z województwa lwowskiego, spod Jarosławia i Przeworska. Straciłem już swój akcent lwowski. Często naśmiewali się koledzy z niego, gdy byłem w Junakach w Rosji. Pamiętam, że u nas w domu mówiło się często "ta joj". Ukończyłem
pięć klas szkoły powszechnej w Podhajcach w szkole im. Jana III Sobieskiego. Gimnazjum u nas nie było, trzeba było jechać do Brzeżan. Właściwe brzmienie mojego nazwiska jest "Olbrycht". Ludzie mieli problemy z wymawianiem tego nazwiska i stosowali różne formy jak: Olbracht, Olbricht czy Olbrecht. Nazwisko zmieniono mi po przyjeździe do Palestyny na "Olbrecht" i od tej pory utrzymałem to brzmienie. Po przyjeździe do Kanady, nie miałem oryginalnych
dokumentów, aby przeprowadzić zmianę nazwiska do pierwotnej formy i tak już pozostało z niewłaściwą literą w środku.

Początek II-ej wojny światowej pamiętam dobrze, gdy na naszej wsi pokazała się konnica sowiecka. W szkole w okresie poprzedzającym wybuch wojny mówiło się wiele o niej, szyliśmy sobie maski gazowe, zbieraliśmy złom na cele wojenne, zbieraliśmy pieniądze na dozbrojenie armii. Wybuch wojny, był dla nas, dzieci, wielkim szokiem. Słuchaliśmy chętnie opowiadań ojca z I-ej wojny
światowej, kiedy służył w wojsku austriackim w artylerii. W kilka dni po rozpoczęciu wojny przyjechali do nas uciekinierzy ze Śląska. Ich dzieci naśmiewały się z naszego akcentu, mówili nam, że śpiewamy a nie mówimy. Niektóre ich wyrażenia były podobne do sposobu mówienia mojej matki, która pochodziła gdzieś z okolic Śląska. Bawiliśmy się chętnie z rówieśnikami Ślązakami.

Pierwszym zetknięciem z wojną było pokazanie się na naszej wsi sowieckiej konnicy. Matka zgarnęła nas wszystkich do domu i zakazała pokazywać się na ulicy. Podglądaliśmy przez szpary i okna, bo była to dla nas sensacja. Nazywano ich "Czerkiesami". Nazwę tę zapamiętano jeszcze z I-ej wojny światowej. Czapki mieli spiczaste. Mundury ich były poszarpane, broń powiązana sznurkami. Każdy żołnierz był inaczej umundurowany, nie tak, jak to sobie zwykle wyobrażaliśmy wojsko. Najgorzej wyglądały postrzępione u dołu
płaszcze. Konie wybiedzone, zarażone nosacizną. Zabierali dobre konie od nas a zostawiali nam te zabiedzone. Pamiętam jak z chłopakami łapaliśmy te pozostawione przez Rosjan konie, z cieknącymi nosami, nie podkute. Za konnicą przyszły czołgi.

Pierwsza administracja pod Rosjanami była przejęta przez Ukraińców i Żydów. Zaczęliśmy chodzić do szkoły, która różniła się między innymi tym, że była koedukacyjna. W polskiej szkole mieliśmy klasy oddzielne dla chłopców i dziewcząt. Zaczęto nas wtedy uczyć języka ukraińskiego i niemieckiego. Sporo było kłopotów z Ukraińcami. Napadali na nas. Już w pierwszą noc po nadciągnięciu Rosjan, Ukraińcy z sąsiedniej wioski przygotowywali atak na naszą wioskę. Nasza wioska była polska z ludnością osadniczą z innych
części Polski. Wokół były duże majątki "obszarników". Jeździliśmy jak pamiętam do lasów należących do Poniatowskiego. Część tych majątków została rozparcelowana na małe gospodarstwa. Ojciec przyjechał w te strony z Rączyna spod Jarosławia i za wszystkie zgromadzone pieniądze zakupił tutaj ziemię z parcelacji. Ojciec kupił 14 morgów ziemi (około 7 hektarów). Było w naszej wsi również kilku osadników, którzy zakupili większe działki za pieniądze zarobione w Ameryce. Ci mieli zwykle lepiej prowadzone gospodarstwa, bo wykorzystali doświadczenie nabyte na emigracji.

Skończyłem przed wojną 5 klas szkoły powszechnej. Potem rozpoczęła się szkoła ukraińska, ale do niej nie chodziliśmy długo. Przestaliśmy chodzić do szkoły, gdy stało się to niebezpieczne ze względu na napady ukraińskie. Było ich więcej, rzucali w nas kamieniami, bili. Nazywali nas "Mazurami". Nasze miejscowe władze szukały ochrony przed Ukraińcami u Rosjan, którzy dali nam 4 karabiny i pewną ilość amunicji. Zorganizowano po dwóch strażników z każdego końca wioski. Uzbrojeni w te karabiny starali się obronić wioskę przed, grożącym nam, napadem ze strony ukraińskiej. Matka przygotowała nam małe paczki z ubraniem, bielizną i prowiantem, aby w wypadku ataku być przygotowanym do ucieczki. Trudno się było z tym pogodzić, że ludzie, z którymi żyliśmy zgodnie razem, chcą nas teraz zniszczyć.

W czasie pierwszej wojennej zimy rozchodziły się pogłoski, że
wywiozą nas na Zachód. Przed Bożym Narodzeniem odebrano nam
karabiny i w związku z tym chodziły pogłoski, że będą nas wywozić.

W sobotę, 10-tego lutego 1940 roku zjawiła się sowiecka i ukraińska milicja z rozkazem, abyśmy się natychmiast zbierali. Zabraliśmy co się dało na sanie i odwieźli nas do stacji kolejowej 3 km od Podhajec. Załadowali nas do wagonów, śrubami zakręcili drzwi. Siedzieliśmy tam stłoczeni przez 3 dni zanim pociąg ruszył w nieznaną drogę. Przeładowano nas na szerokie tory. W wagonach towarowych około 35 tonowych, na środku była wycięta dziura w podłodze, która
służyła za ustęp. Zatkana była snopkiem słomy- grochówki. W innych wagonach były zrobione z boku specjalne ustępy. Było nas w wagonie 28 osób, 10 osób z naszej rodziny, ponadto małżeństwo Mroziak i moja siostra Błądak z dwojgiem dzieci. Wagony były już przygotowane, gdy nas do nich ładowano. Zmontowano w nich prymitywne prycze. Krępowało nas załatwianie potrzeb fizjologicznych na środku wagonu na oczach wszystkich pozostałych. Dziewczęta zasłaniały jedna drugą, prześcieradłami. Chłopcy załatwiali się przez drzwi. Staraliśmy się
załatwiać "grubsze" potrzeby w nocy, gdy wszyscy spali. Dzieci mojej siostry przez trzy dni nie chodziły do ustępu, bo się bardzo wstydziły. Zaniepokoiło to matkę i znalazła trochę rycynusu, który okazał się skuteczny. Żywności nam nie wydzielano. Każdy miał tyle ile zabrał z domu. Zabrakło wkrótce chleba, bo zwyczajowo, chleb piekło się na niedziele, a wywieziono nas w sobotę, gdy chleb był dopiero zaczyniony. Z mąki zabranej z domu piekliśmy placki na
prowizorycznym piecyku z blachy. Co pewien czas puszczali nas po wodę. Jazda w takich warunkach trwała tydzień. Najdotkliwiej odczuwaliśmy konieczność załatwiania potrzeb fizjologicznych publicznie, bo byliśmy wychowani w zupełnie innych warunkach. Po tygodniu dojechaliśmy do Jurla w Omskiej SSR na Uralu.

Załadowano nas na samochody i jechaliśmy trzy dni w ciężarówce zanieczyszczonej ropą naftową. Zapach ropy w połączeniu z wybojami na drodze powodowały ciągłe wymioty. Nie wiem jak nam się udało tę straszną podróż przeżyć. Przenocowaliśmy w szkole i na drugi dzień załadowano nas na sanie. Po trzech dniach dojechaliśmy na miejsce przeznaczenia. Cała nasza podróż trwała około dwóch tygodni. Zastaliśmy tam inną partię Polaków, która przyjechała przed tygodniem i zaczęła już pracować.

Wsadzili nas do baraków, przygotowanych dla robotników, drwali. W barakach były już prycze. Przepływała obok rzeczka Bierozka, do której spławialiśmy drzewo. Bierozka wpadała do rzeki Kamy i dalej do Peczory. Miałem wtedy zaledwie trzynaście lat i nie zmuszano mnie do pracy, gdyż byłem małego wzrostu i nie byłem fizycznie zdolny do tak ciężkiej pracy. Nie mieliśmy również
odpowiedniego ubrania ani butów. Na "posiołku", w którym mieszkaliśmy, zwierzchnikiem był enkawudzista. O ucieczce nikt nie myślał nawet, tak bardzo byliśmy oddaleni od jakichkolwiek miejscowości. Ucieczka natychmiast by się wydała, bo codziennie sprawdzano listę obecności przed wyjściem do pracy. Zimą cięło się drzewo i składało nad brzegiem rzeki, a na wiosnę, gdy lód stajał,
drzewo było spławiane. Życie było bardzo uciążliwe. Komary rozwijające się masowo kąsały nas bezlitośnie. Drapaliśmy się co powodowało zakażenia, ciało było pokryte strupami. Na każdego pracującego dostawało się 2 kg chleba, a na niepracującego członka rodziny, po kilogramie. Jeśli miało się do tego jakieś inne jedzenie, to wystarczało, ale życie na samym chlebie było bardzo trudne i chodziło się głodno spać. Ponadto płacili niewielkie sumy w zależności od ilości
ściętego drzewa. Siostra moja zarabiała niecałego rubla dziennie, co nie wystarczało nawet na 2 kg chleba, które jej się z przydziału należały. Kobietom trudno było pracować przy ścince dużych drzew, stąd i małe zarobki.

Mieszkaliśmy 8 km od posiołka w dwóch barakach w lesie. Potem przenieśli nas do posiołka, gdzie była piekarnia, łaźnia ("bania"), gdzie mogliśmy się wymyć i wyparzyć. Spaliśmy we wspólnych barakach, W naszym baraku były dwa piece - kuchnie, które służyły do ogrzewania i do gotowania.

Zmuszali nas co miesiąc do wysłuchiwania pogadanek, w czasie których enkawudzista "uświadamiał" nas politycznie. Namawiał nas również na przyjęcie sowieckiego obywatelstwa. Na nasze uskarżanie się na złe warunki słyszeliśmy często powiedzenie: "prywykniosz, a nie prywykniosz to podochniosz". Na naszym posiołku nie zmuszano nas do przyjęcia obywatelstwa, a ograniczano
się tylko do częstego namawiania. Oczywiście nikt z naszego posiołka nie skorzystał z "dobrodziejstwa" sowieckiego obywatelstwa.

W 1940-tym roku zaczęły się wśród naszych ludzi aresztowania. Nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie można być zbyt otwartym w wypowiadaniu swoich sądów. Ponadto kilku miejscowych Rosjan donosiło enkawudziście na Polaków. Pod koniec roku aresztowano czterech mężczyzn. W śledztwie musieli się
przyznać do różnych "zbrodni". Dostali wyroki od 8-miu do 15-tu lat. Wkrótce potem zabrano kolejnych sześciu. Pobudowano większe baraki i mieszkaliśmy już w jednym baraku we dwie rodziny. W naszej rodzinie było w sumie 10 osób. Zabrakło tylko starszego brata, któremu udało się przy wywózce uciec. Mieszkała z nami rodzina Łanuchów. Pana Łanuchę zaaresztowano i dostał wyrok - 8 lat zsyłki do obozu karnego. Dostawał tam bardzo wysokie normy przy
produkcji skrzynek i trudno mu je było wykonać. Cierpiał głód, bo za niewykonanie normy obcinano mu i tak już niskie racje żywnościowe.

Pracowaliśmy z ojcem przy cięciu krążków brzozy, które, po wysuszeniu były używane jako paliwo do traktorów. Poza nami byli wywiezieni do naszego posiołka również Białorusini. Jeden z nich w zaufaniu przyznał się ojcu, że jest białoruskim księdzem. Byli oni w znacznie trudniejszych warunkach niż my. Po przywiezieniu na miejsce nie czekały ich żadne baraki, a po prostu wysadzono ich w lesie i powiedziano : "tu będziecie żyć". Sporo ich wymarło, zwłaszcza
starszych i dzieci, które nie wytrzymały trudów. Od nich ojciec dowiedział się o zbliżającej się wojnie.

Po wybuchu wojny z Niemcami powiedziano nam, że jesteśmy wolni, że możemy jechać, gdzie nam się podoba. Dostaliśmy odpowiednie papiery i zdecydowaliśmy się na wyjazd do kołchozu oddalonego od naszego posiołka o około 45 kilometrów. Trafiliśmy na zbiór ziemniaków. Mogliśmy się nimi nareszcie najeść. Nie pozwolono nam zbierać ziemniaków po godzinach pracy z pól już wyzbieranych, bo to "państwowe". W kołchozie obcięli nam przydziały chleba do jednego kilograma na pracującego a pół kilograma na niepracującego. W kołchozie było gorzej niż na posiołku. Karmili nas kaszą, którą stanowił grubo zmielony jęczmień razem z plewami, które niemiłosiernie wbijały się nam w dziąsła, powodując krwawienie. Kołchoz nazywał się "Jum". W międzyczasie zachorował na grypę ojciec, a w posiołku lekarza nie było. Brat przekupił furmana za machorkę i zawieźliśmy ojca do szpitala w pobliskim mieście. W
szpitalu zapytano się ile ojciec ma lat. Odpowiedzieliśmy, że sześćdziesiąt. Usłyszeliśmy na to: "wyrzućcie starego na pole, będzie lepiej rosło". Po takim przywitaniu brat przenocował z ojcem i następnego dnia powrócił saniami 50 km do posiołka. Nie było znikąd pomocy i po tygodniu ojciec zmarł z wycieńczenia. Przez trzy dni kopali mu grób w zamarzniętej, syberyjskiej ziemi przy temperaturze czterdzieści stopni poniżej zera. Trzeba było mocno bić kilofem, aby odłupać małą grudkę ziemi. Przez trzy dni zdołali wykopać tylko
bardzo płytki grób, z ledwością pokrywający trumnę zbitą z kilku desek. Po śmierci ojca zrobiliśmy naradę pozostałych członków rodziny. Pamiętam tę naradę przy blasku pieca, wieczorem. Było nam obojętne, czy zginiemy w kołchozie czy w drodze. Zdecydowaliśmy się jednak, że trzeba jechać. Nie mieliśmy żadnych zapasów żywności. Postanowiliśmy ukraść z młyna worek zboża. Rozdzieliliśmy w dwa mniejsze worki i schowaliśmy w zaspie śniegu. Przez dwa tygodnie siedzieliśmy cicho. Udało nam się, że nas nie wykryli.
Wytłumaczyliśmy, że wymieniliśmy zboże za ubrania przywiezione jeszcze z Polski. Matka upiekła z tego chleb. Za machorkę przekupiliśmy furmana, by zawiózł nas saniami do najbliższej miejscowości oddalonej o dwa dni jazdy. Stamtąd chodziły już autobusy. Siostra nagromadziła, ze swoich przydziałów, sporo tytoniu. Tytoń okazał się cennym środkiem wymiennym. Dzięki niemu
przekupiliśmy kierowcę, który pozwolił nam pojechać na beczkowozach do najbliższej stacji kolejowej. Po trzech dniach dojechaliśmy do Taszkentu. W pociągu spotkaliśmy Rosjan, którzy uciekli spod Stalingradu. Opowiadali nam o strasznych warunkach które tam panowały. Z głodu ludzie dopuszczali się ludożerstwa. Dojechaliśmy do Guzaru, by się dowiedzieć, że ostatni transport
statkiem do Persji już odszedł. Nie pozostało nic innego jak czekać na
następny. Matka zmarła z wycieńczenia w szpitalu w Kermine. Uchodźcy mieszkali w małych namiotach i aby móc się w nich poruszać, kopali w nich głębsze doły. Przyszły ulewne deszcze, zalały doły, zamoczyły wszystkie rzeczy. Osłabiony organizm atakowany był przez zakaźne choroby. Matka leżała przez kilka dni w szpitalu w Kermine. Odwiedzałem ją tam kilkakrotnie, aż pewnego razu zobaczyłem puste już łóżko. Najmłodsza siostra Kazia, zachorowała również i musiała zostać w miejscowym szpitalu. Nie udało nam się jej odnaleźć. Prawdopodobnie zmarła tej samej nocy, w której oddaliśmy
ją do szpitala. Przydzielono mnie i młodszego brata do Junaków, starszy brat i siostra Honorata dostali przydział do wojska. Umundurowano nas w normalnej wielkości mundury. Trzeba było zawijać rękawy i nogawki wielokrotnie, aby jako tako dopasować do naszych chłopięcych, wymizerowanych głodem figur. Zaczęły się choroby, czerwonka, żółtaczka.

W obozie junackim odwiedziła mnie siostra. Chcąc mi sprawić przyjemność przyniosła mi sporo owoców. Niepomny ostrzeżeń najadłem się tych owoców i w efekcie dostałem czerwonki. Bałem się pójść do szpitala, bo mówiło się, że wkrótce mamy wyjechać, a chorzy zostaną. W końcu jednak byłem tak osłabiony, że musieli mnie wziąć do szpitala. Istotnie kompania wyjechała, a ja zostałem w szpitalu. Po tygodniu odwiedziła mnie znów siostra. Poprosiłem ją, aby kupiła butelkę wódki, bo to podobno pomaga na czerwonkę. Nie pomogło.
Szpital likwidowano. Ostatkiem sił wypisałem się ze szpitala. Pozostała
jeszcze godzina do rejestracji na wyjazd, a siły opuszczały mnie zupełnie, a do tego cierpiałem na kurzą ślepotę, która utrudniała poruszanie się w ciemności. Nagle- przypadek zrządził - usłyszałem głos mojego brata. Umożliwił mi zarejestrowanie na wyjazd, pomógł wejść do pociągu i na statek. I tak dojechaliśmy do Pahlawi w Persji. Niestety jednak z całej rodziny udało się to tylko nam dwóm. Ojciec, matka, babcia, siostra i brat zmarli, nie doczekawszy się wyjazdu z Persji.

Z Pahlavi przewieziono nas do Khanaquin w Iraku, a dalej do Palestyny. Wstąpiłem do szkoły junackiej mieszczącej się około 20 km od Gedery. Chłopcy, którzy nie mieli ukończonych 5-ciu klas dokształcali się, innych przydzielano do różnych specjalności. Zdecydowałem się pójść do szkoły mechanicznej. W wielkich warsztatach angielskich koło Haify szkolono nas intensywnie. Trwało to cały rok.

Pułk Ułanów Karpackich poniósł spore straty w działaniach wojennych i wymagał uzupełnień. Zdecydowałem się pójść na komisję lekarską i zostałem przyjęty do lotnictwa. Zdecydowano jednak, że urodzeni przed czerwcem zostaną przydzieleni do lotnictwa a po czerwcu - do armii na uzupełnienia. I tam właśnie, do Pułku Ułanów Karpackich, stacjonujących w Egipcie, przydzielono mnie 17-go stycznia 1944-go roku. Przerzucano właśnie pułk do Włoch. Dowództwo na nasz widok, młodych, niedorosłych chłopców pękało ze śmiechu. Nazywali nas grzybkami, plecaki sięgały nam wysoko ponad głowami. Wysłano mnie na kurs kierowców do Abacji. Po 6- tygodniowym kursie zostałem kierowcą i dołączyliśmy w marcu 1944- go roku do pułku we Włoszech. Miałem wówczas 17 lat.

Spieszono nas i ćwiczono w poruszaniu sie po górach w przewidywaniu ataku na Monte Cassino. 2-go maja ruszyliśmy na front. 4-maja dotarlismy do wąwozu "Inferno". Stamtąd szło zaopatrzenie na pierwszą linie frontu. Przesunięto nas na stanowiska między Monte Cairo a Monte Cassino. Byłem w 2-gim plutonie moździerzy. Dowódca cekaemu, kapral Oraczewski, został zabity podczas próby schwytania wolno pasącego się konia, którego chciał sprezentować dowódcy oddziału.

Rozpoczęła się bitwa. Noc zrobiła się tak jasna, jakiej jeszcze nigdy przedtem nie widziałem. Oczekiwałem rozkazu do ataku. Nie nadchodził. Pierwsze natarcie nad ranem załamało się. Miałem pójść na patrol ale porucznik Polkowski odwołał go, bo było zbyt jasno. Następnej nocy "wyznaczył" mnie na ochotnika. Mieliśmy zbadać "siodło" i ściągnąć na siebie ogień nieprzyjacielski. Mróz mi przeszedł po krzyżach, gdy pomyślałem, że mamy być żywym celem, aby ujawnić rozmieszczenie karabinów maszynowych nieprzyjaciela.
Schodziliśmy z góry, gdy natknęliśmy się na 3-ci szwadron idący do ataku. Dostałem rozkaz, aby dołączyć do nich jako amunicyjny. Często widzi się na filmie oddział idący do ataku. Zupełnie inaczej jest jednak, gdy się samemu w nim uczestniczy. Obciążony amunicją, nie mogłem się schylać zbytnio, by unikać obstrzału.

Krok za krokiem postępowaliśmy pod górę. Jeden z kolegów zaoferował mi pomoc. Byłem mu bardzo wdzięczny, bo goniłem ostatkiem sił. Słyszałem tylko nawoływanie: "amunicja do przodu !". Siły opuściły mnie zupełnie. Padałem, po przejściu kilku kroków. Był to mój chrzest bojowy. Starsi koledzy krzyczeli: "kryj się, schyl się, nie bądź bohaterem!"

Doniosłem amunicję na punkt. W drodze powrotnej niosłem rannego, starszego ułana Piecha, który dostał serię w plecy. Płakał z bólu. Wreszcie dosłali nosze i to mu ulżyło. Niestety po dwóch tygodniach zmarł w szpitalu polowym. Nie dane mi było odpocząć, bo trzeba było wnosić wodę na stanowiska na górze. Skolei trzeba było wnosić płaszcze, bo żołnierze zgrzytali zębami z zimna. Byłem głodny, bo od poprzedniego dnia nie miałem nic w ustach. Po krótkim posiłku
w kuchni polowej drapałem się znów na górę z płaszczami. W drodze powrotnej znosiłem poległych. I tak cały dzień minął w ciągłym drapaniu się pod górę i schodzeniu w dół. Ciągle pod obstrzałem. Był to mój wkład w bitwę pod Monte Cassino. Fakt, że spośród tylu kul, gwiżdżących ciągle wokół mnie, żadna mnie nie trafiła, wydaje mi się cudem. Była to pierwsza, większa akcja, w której uczestniczyłem. Przekazano mnie potem na kurs radiowy, a później już na instruktorski kurs samochodowy i innych pojazdów pancernych.

Ostatnia akcja, w której uczestniczyłem, tym razem na samochodach pancernych, toczyła się pod Bolonią. Nasz szwadron i jeden pluton poszedł do natarcia, a nasz pluton stanowił ubezpieczenie tylne. Niemcy przepuścili pierwsze dwa samochody, zbili trzeci, który zatarasował odwrót i potem zbili pozostałe samochody. Mieliśmy duże straty.

Braliśmy udział w zdobyciu Bolonii i wkrótce potem przyszła wiadomość, że wojna skończona! Wiadomość o tym przyszła razem z drugą tragiczna wieścią o Jałcie i o tym, że połowa Polski została oddana Sowietom! Myśl o tym, że po zwycięskiej wojnie nie mamy dokąd wracać uderzyła nas jak obuchem. Mimo to, sporo było strzelania na wiwat, były nawet tragiczne ofiary od strzałów oddanych
po pijanemu. Po zakończeniu działań wojennych przydzielili nas na czołgi do II-Dywizji Pancernej.

W 1946-ym roku przyjechałem do Anglii. Działał w tym czasie Korpus Przysposobienia do życia Cywilnego (PKPR). Zgłosiłem się do komisji rekrutującej na wyjazd na farmy do Kanady. W czerwcu 1947-go roku przyjechałem do Kanady. W Saskatchewan mieszkała moja ciotka i ściągnęła mnie do siebie, mimo, iż początkowo przydzielono mnie do Alberty. Pracowało mi się tam dobrze, niczego mi nie brakowało. Tylko komary nam bardzo dokuczały. Dlatego zdecydowałem przyjechać do Winnipegu.

Nie znałem języka angielskiego i trudno było otrzymać stałą pracę. Przez pewien czas pracowałem w "Inland Steel", instytucji, która znana była z tego, że chętnie zatrudniała Polaków - weteranów. Z braku zamówień, zwolniono mnie w 1951-ym roku i za pośrednictwem kolegi Gienka Nowaka dostałem pracę na kolei, gdzie płacono mi już 1.05 dolara za godzinę. Znałem już wtedy moją przyszłą żonę Lonię Majewicz i po dwóch miesiącach pobraliśmy się. Żona była również wywieziona do Rosji i tułała się po wyjeździe z Rosji po różnych sierocińcach. W 1948-ym roku sprowadził ją do Kanady jej wuj.

Przepracowałem na kolei 35 lat. Od trzech lat jestem na emeryturze. Umowa zbiorowa przewidywała przejście na emeryturę w wieku 60 lat. Do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów wstąpiłem w 1950 roku i z małymi przerwami należę do dziś. Po przejściu na emeryturę, zaangażowałem się bardziej czynnie w pracach Koła Nr 13. Wybrano mnie prezesem i zapowiada się druga kadencja. Jestem jednym z młodszych prezesów. Nie mając jeszcze 20-tu lat, byłem już weteranem w Kanadzie. Prawnie nie wolno mi było wypić piwa w
barze, choć byłem dostatecznie dorosłym, aby walczyć pod Monte Cassino.

Rodzina nasza została wskutek wojny rozproszona po całym świecie. Jedna z sióstr pojechała do Indii, do Karaczi, dwie inne siostry zawędrowały do Masindi w Ugandzie. Jedna z sióstr została na Syberii. Najstarszy brat pozostał w Polsce. Inna siostra służyła w Pomocniczej Służbie Kobiet (t.zw. Pestki) w brygadzie transportowej. Obecnie mieszka w Chicago.

Ożeniłem się w 1951-ym roku. Mamy dwóch synów, Krzysztofa i Tadeusza.

Myślę często o przyszłości SPK. Myślę, że organizacja przetrwa, ale będzie musiała zmienić w części swój charakter, swój statut a może nawet swoją nazwę. Starzejemy się, prawdziwych weteranów coraz mniej. Przyszły Zjazd SPK zajmie z pewnością stanowisko wobec nowej sytuacji w Polsce.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228