Polonia Winnipegu
 Numer 58

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

TADEUSZ WILTON

 

 

 

TADEUSZ WILTON

WSPOMNIENIA
Spisane w maju 1990

Urodziłem się 2 września 1919 roku we Lwowie. Chodziłem do szkoły powszechnej przy
ulicy księdza Kordeckiego. Mieszkaliśmy przy ulicy Kaspra Koczkowskiego. Uczęszczałem do gimnazjum matematyczno-przyrodniczego. To były moje, podobnie jak i chyba wszystkich innych młodych ludzi, najpiękniejsze lata młodości. Interesowałem się drużynami futbolowymi, "Pogonią" i"Czarnymi", wyścigami samochodowymi, które odbyły się raz we Lwowie, na skalę europejską. Trzeba było wtedy poznać marki samochodów, jak wyglądają, jak szybko jadą. Wszystkie te szczegóły miały istotną wartość. A teraz, z odległości czasu zastanawiam się, że będąc w wyższych klasach gimnazjalnych, w 6-tej, 7-ej czy 8-mej, kiedy zaczęły się zbierać chmury zbliżającej katastrofy, nigdy nic nie słyszałem ani od starszych ludzi w moim środowisku, ani od profesorów w gimnazjum, o tym co się na świecie dzieje. Kompletnie nic. Od czasu, kiedy wybuchła wojna, mogłem sobie powiedzieć, że wszystkie te wypadki były dla mnie, do pewnego stopnia zaskoczeniem. Od roku 1938-go, to znaczy od zdania matury, stało się zwyczajem, że abiturienci szli na okres miesiąca popracować w ramach t. zw. czynu społecznego. Pracowaliśmy w okolicy Łucka na Wołyniu. Budowaliśmy tam drogi. Miesiąc wakacji upłynął szybko i trzeba było iść do wojska, do Junackich Hufców Pracy. Było to dla nas
bardzo interesujące przeżycie. Miałem wybór: albo pójść na studia, albo do wojska. Wybrałem to drugie. Myślałem, że po rocznym kursie wojskowym, będę miał wolną drogę do dalszej kariery. Nie brałem pod uwagę innych możliwości rozwoju sytuacji. Zapisałem się do Szkoły Podchorążych Artylerii we Włodzimierzu. Wszyscy abiturienci naszego gimnazjum, o typie matematyczno - przyrodniczym szli do tej szkoły. Był rok 1938-ty na 39-ty. I tu należało by również podkreślić,że mimo iż Austria została już zajęta przez Hitlera, Czechosłowacja okrojona, zaczęła się już awantura z Zaolziem w Polsce, nasi
instruktorzy w szkole na żadnych wykładach nie wspominali nam, że zanosi się na wojnę. Jest to dla mnie zastanawiające, co było przyczyną tego, że nie chcieli nam o tym powiedzieć. Może się obawiali, że nie potrafimy się skoncentrować nad nauką sztuki wojennej. A może wprost przeciwnie sami nie zdawali sobie sprawy z rozwijającej się
sytuacji.

Ogłoszono w Polsce mobilizację, która zresztą wkrótce, chyba w maju, została odwołana. Potem wyjechaliśmy na t.zw. punkty manewrowe. W Rembertowie pod Warszawą przydzielili nas do jednostek piechoty. Było to coś w rodzaju współdziałania broni. Pamiętam z tego okresu nazwisko generała angielskiego Ironside, który był obserwatorem tych manewrów. Powróciłem do Lwowa i dostałem przydział do 5-go pułku artylerii lekkiej, w którym służyłem aż do wybuchu wojny. Moja praktyka kanonierska w pułku polegała na tym, że trzeba się było zaznajomić z żołnierzem, jego codziennym życiem w wojsku. Mieszkaliśmy w tej samej sali, wstawaliśmy rano na ćwiczenia. Miało to na celu dać przyszłemu oficerowi lepsze zrozumienie problemów życia żołnierskiego.


Wybuch wojny zastał mnie we Lwowie. Była wystarczająca ilość oficerów i wobec tego zostawili nas we Lwowie. Pamiętam bardzo dobrze sam dzień wybuchu wojny. Byłem właśnie w mieście, dość daleko od koszar, w rejonie Dworca Głównego. 1-go września nadano przez radio wiadomość, że Niemcy zaatakowali. Zrobił się ruch na
ulicy, ludzie przystawali i komentowali wydarzenia. Postanowiłem natychmiast pójść do koszar do jednostki. Pierwsze bombardowanie Lwowa nastąpiło zaraz po ogłoszeniu wybuchu wojny. Przyleciało kilka samolotów niemieckich i rzuciło kilka bomb. Na ulicy przy której mieszkałem zginęła jedna kobieta. Ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę,
że coś się niedobrego dzieje na świecie. Zaczęły dochodzić wiadomości, że armia niemiecka posuwa się bardzo szybko. Nasza jednostka była zaangażowana w obronie Lwowa. Niemcy doszli do Lwowa, bez większych walk. Sowieci wkroczyli do Lwowa około 20 września.

Staram, się odtworzyć moje pierwsze wspomnienia z zetknięcia się z bolszewikami. Byliśmy w koszarach 6-go pułku przeciwlotniczego na ulicy Pałatyńskiej. Wzdłuż kamienicy szli sowieccy żołnierze. Ubrani niechlujnie. Weszli do koszar. Otrzymaliśmy rozkaz wyjścia z koszar i ustawienia się wzdłuż kamienic. Nie mieliśmy broni. Trzeba było iść do niewoli. Stałem w pobliżu bramy i obserwowałem, co się dzieje. Wszedłem do bramy, a tam dobrzy ludzie umożliwili mi przebranie się w cywilne ubranie. Po jakimś czasie chyłkiem wyszedłem na ulicę. Ruskich już nie było, więc zacisnąłem kaszkiet na głowę i do domu. Szedłem przez całe miasto, około godziny i nikt mnie nie zatrzymał. Doszedłem do domu i tak się dla mnie skończyła na razie wojna. Ominęła mnie niewola sowiecka. Dochodziły do mnie wieści, że organizuje się jakaś akcja podziemna, ale nic konkretnego.


Ogłoszono pobór do sowieckiego wojska. Poprzedziło go referendum. Wszyscy "głosowali" we Lwowie, że proszą Stalina, aby nas przyjął i obronił przed przykrościami, które się dzieją na świecie. Na tej podstawie staliśmy się obywatelami sowieckimi. Był przymus głosowania i trzeba było wybrać czy chcemy być przyłączeni do Rosji, czy nie. Co stało by się, gdyby ktoś głosował przeciwko temu ? Teraz z doświadczenia wiemy, że to nie miało by najmniejszego znaczenia. Wtedy, wszyscy których znałem, wrzucili kartki niewypełnione. Potem rezultaty były ogłoszone z których wynikało, że 99 procent ludności głosowało za przyłączeniem. Staliśmy się więc częścią Rosji. Ukazał się rozkaz dowódcy okręgu, że młodzież urodzona w 1919-tym ma się zgłosić do poboru do wojska sowieckiego. Nigdy nie wyobrażałem siebie w mundurze sowieckiego żołnierza. W połowie grudnia mieli się zgłosić poborowi z nazwiskami na literę W. Zaczęło mi się robić
gorąco. Tak się jakoś ułożyło, że z grupką młodych w moim wieku postanowiliśmy uciekać na Węgry. Dochodziły do nas wiadomości, że tam się tworzą oddziały polskie, że stamtąd można jechać do Francji i otwierały się inne możliwości. I tak się stało.


Nasza grupa wyjechała pociągiem do Stryja. Zajechaliśmy do pod wieczór i w nocy od razu trzeba było iść w góry, żeby się ulotnić z miasta. Wszystko to było bardzo tajemnicze. Jechaliśmy pociągiem w wielkiej konspiracji. Wsiadaliśmy do różnych wagonów, by nikt nie mógł podejrzewać, że jesteśmy zorganizowaną grupą. Mimo to wydawało się nam, że wszyscy się na nas patrzą i wiedza dokąd jedziemy. Przejście przez granicę wyglądało tak, jakby w ogóle nie było granicy. Okazało się, że łajdak przewodnik zaprowadził nas prosto na strażnicę rosyjską. Współpracował wyraźnie z Sowietami. Wziął pieniądze za przeprowadzanie przez granicę ale oddał nas w ręce
Sowietom. Złapali nas nad ranem i wkrótce znaleźliśmy się za drutami w Skolem. Tak się skończyła moja wycieczka do Wolnego Świata. Pękła jak bańka mydlana.

W Skolem było nas wielu. Miejscowość była znana ze sportów zimowych. Trzymali nas tam ze dwa tygodnie. Matka dowiedziała się w jakiś sposób, że tam jestem. Sama biedna, przesłała mi paczuszkę, jakieś pieczywo. Paczka była dokładnie skontrolowana, pokrajana na wszystkie strony, aby broń Boże nie przedostało się w niej jakieś
narzędzie, które mogłoby zaszkodzić wielkiemu Związkowi Sowieckiemu. Do obozu przybywało dziennie po 20 - 30 uciekinierów złapanych podczas próby przejścia przez granicę. Wkrótce wywieziono nas przez Lwów do Krasnowodzka i dalej do Dniepropietrowska. Tam siedziałem w kryminale bez wyroku przez osiem miesięcy. Przez cały czas prowadzono śledztwo. Polegało ono na skłanianiu człowieka do przyznania się do najgorszych zbrodni i do namawiania go, aby się podpisał pod tym, co oficer śledczy sobie wymyślił. W takim wypadku śledztwo kończyło się szybko. Miałem szczęście i obeszło się bez bicia na śledztwie. Może dlatego, że miałem wtedy bardzo młodociany
wygląd. Mimo iż byłem w wojsku, nie potrzebowałem się jeszcze golić. Nie brali mnie zbyt poważnie. Tłumaczyłem się, że chce iść na Węgry do szkoły, bo tu szkoły pozamykane. Trzymałem się tego tłumaczenia przez jakiś czas. Pewnego poranku ogłosili, że jesteśmy winni przekroczenia z paragrafu 84/14 za nielegalne usiłowanie
przekroczenia granicy. Dostałem "łagodny" wyrok 5 lat, podczas gdy inni koledzy zostali zasądzeni na 10 lat. Od momentu otrzymania wyroku, zaczęli nas w więzieniu szanować. Zostałem "obywatelem", posiadającym już pewne prawa. Zwiększono nam porcje cukru i zupy.


W dwa tygodnie po ogłoszeniu wyroku wywieziono nas przez Moskwę na północ w pobliże rzeki Peczory. Od jesieni 1940-go roku do następnej jesieni budowaliśmy tam tor kolejowy do Białego Morza. Był to ciężki rok w moim życiu. Nie wiem naprawdę, jak ten okres przetrwałem. Może dzięki temu, że nigdy nie wykonywałem normy. Ci, którzy więcej pracowali, tracili zdrowie bardzo prędko. Starałem się ruszać łopatą jak najmniej, aby tylko ciepło było. Zresztą nawet, gdybym chciał, nigdy bym jej nie wyrobił, bo były bardzo wysokie. Pracowali z nami ludzie z Rusi Zakarpackiej. Bardzo zgrabnie ruszali
łopatami i zawsze wyrabiali normę. Mój brygadier - dziesiętnik - śpiewał mi co rano, "Tadeusz Piotrowicz trista gram". Była to najniższa porcja chleba, dla tych, którzy nie wykonali normy.

Dowiedzieliśmy się o wypowiedzeniu wojny przez Niemców, że posuwają się w głąb Rosji i że jakiś rząd polski rozmawia z rządem sowieckim w naszej sprawie. Zabłysła nadzieja. I pewnego dnia przyszedł naczelnik więzienia, zebrał nas wszystkich i powiedział: "A
teraz idziemy wszyscy bić wspólnego wroga faszystowskiego. My jesteśmy teraz "druzja". Wkrótce przyjechała komisja wojskowa. Pytała się nas, czy chcemy iść do polskiego, czy do rosyjskiego wojska. Nie było żadnej presji. Większość szła do Polskiej Armii. Otrzymaliśmy pieniądze i prawo swobodnego poruszania się po Związku Sowieckim, prawo zakupienia żywności na drogę. Wyjechaliśmy w grupie około 300 ludzi. Po drodze dołączali do pociągu naszego również ludzie z innych obozów. Dotarliśmy wreszcie do Kermine, w którym organizowano Polską Armię - by się dowiedzieć, że im bardzo przykro, ale mają za dużo ludzi i nie mogą nas zarejestrować. Wysłali nas barkami rzeką Amu Daria do pracy na kołchozie. Pracowaliśmy przez kilka miesięcy przy zbieraniu bawełny. Miejscowi ludzie ustosunkowali się do nas bardzo przyjaźnie. Pamiętam przewodniczącego kołchozu w Kazachstanie, który przyszedł do nas i pytał czy nasz brzuch pusty, czy pełny. Po jakimś czasie przywieźli nas spowrotem do Kermine, umundurowali i po około dwóch tygodniach, powieźli pociągiem do Krasnowodzka. Statkiem przewieziono nas do Pahlawi. Były właśnie Święta Wielkanocne
1942-go roku. Trudno sobie wyobrazić jak szczęśliwi byliśmy po wydostaniu się z Rosji. Dostaliśmy biały chleb, czyste ubranie, wszyscy wykąpani! Egzotyczne owoce, daktyle, Persja! Kraj, który pamiętam jeszcze z nauki geografii i historii. Byłem oszołomiony.
Każdy dzień dostarczał coś nowego. Wieziono nas perskimi ciężarówkami, po karkołomnych zakrętach, przez góry do Palestyny. Tam organizowała się już Brygada Karpacka. Miała ona stanowić zalążek Dywizji Karpackiej. Oprócz tego formowała się 5-ta Dywizja. Ochłonąłem dopiero, gdy wjechaliśmy do Palestyny. Widoki zbóż, kołyszących się na polach, sady owocowe, wioski, kibuce żydowskie, wioski arabskie oszałamiały nas. Był to inny kraj, inny świat. Te dwa światy różniły się jak niebo i ziemia.

Byłem w stopniu kaprala podchorążego. Przydzielono mnie do 2-go Pułku Artylerii Lekkiej z tej racji, że miałem roczny kurs szkoły podchorążych w Polsce. Nie wymagałem zbytniego przeszkolenia. Jeździliśmy do Iraku i z powrotem do Palestyny.

24 -go grudnia 1943-go roku wylądowaliśmy w Taranto we Włoszech. Święta przechodziły bez większego wrażenia. Nikt nie wspominał nawet o nich. Żyłem dotąd w obozach w stanie jakiegoś otępienia i nie pamiętam, aby ktokolwiek przypomniał nam, że dzisiaj
Święta. A czytałem wiele pięknych opisów, jak to ludzie rozrzewniali się z okazji Świąt. Przyjechaliśmy na nowe miejsce, jeszcze nie rozłożyliśmy się dobrze obozem, a wysłano nas na stanowiska bojowe nad rzeką Sangro. W tym czasie jednostka nasza nazywała się już Dywizją Karpacką. Nie wspominałem wiele o organizacji tej dywizji, bo na moim szczeblu nie wiele wiedziałem. Z dywizjonu artylerii w Brygadzie Karpackiej powstał pułk artylerii. Brygada Karpacka stanowiła zalążek tworzącej się dywizji. Mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy już przeszli w tym roku chrzest bojowy, a więc szkolenie
było łatwiejsze.

Staliśmy nad rzeką Sangro, w głębokiej dolinie. Widzieliśmy patrole niemieckie chodzące po górze. Niemcy prawdopodobnie obserwowali ruch po naszej stronie. Strzelaliśmy trochę do widocznych celów, gdy się nadarzyła okazja. Było to raczej wstępne otrzaskanie bojowe. Gdzieś z końcem marca a początkiem kwietnia podciągnęliśmy już na pozycje bojowe pod Monte Cassino. Klasztor był widoczny z naszych stanowisk jak na dłoni. Wiele lat później, gdy zwiedzałem Włochy, mogłem z łatwością rozpoznać nasze ówczesne stanowisko. Działa nasze były dobrze ukryte, ale punkt dowodzenia
baterii był zupełnie widoczny.

Z natarcia na Monte Cassino pamiętam jeden tragiczny wypadek. Była ciemna noc. Rozpoczęła się nawała artyleryjska, i roztoczył się przed nami wspaniały widok. Kilkadziesiąt baterii rozpoczęło strzelanie w tym samym czasie. Zrobiło się jasno. Żołnierze wprawili się dobrze w strzelaniu aż zaczęli sobie trochę lekceważyć przepisy. Należało pocisk wsunąć do lufy z niedużej odległości. Zaczęto to lekceważyć i wrzucać pocisk do lufy z dalszej odległości. Udawało się to setki razy. Raz się nie udało i pocisk eksplodował na stanowisku i cała obsługa zginęła. Zaczęła wybuchać amunicja.
Nastąpiło piekło. Pamiętam jednego żołnierza, który zapalony, z podniesionymi rękami wybiegł ze stanowiska. Rzucili na niego koce ale niewiele to pomogło. Nikt się nie uratował. Nazajutrz zbieraliśmy kawałeczki ludzkiego ciała, trudno było rozpoznać osoby. Z nadmiaru wystrzelanych pocisków jedna lufa nie wytrzymała tego obciążenia i
koniec lufy pękł. Kazano nam okrywać mokrymi kocami rozgrzane lufy, aby jak najwcześniej mogły znów wejść do akcji. Strzelało się 8 pocisków na minutę. Były to 25 funtówki, bardzo celne armaty. Byłem już wtedy podporucznikiem. Awans dostałem w Iraku. Kierowałem baterią na stanowisku ogniowym. Po zdobyciu góry Monte Cassino
przesunięto nas na Monte Cairo. Nasz pułk ułanów karpackich nacierał na Passo Corno, a myśmy ich wspierali ogniem artyleryjskim. I tak się zakończyła moja akcja pod Monte Cassino.

Potem posuwaliśmy się Via Emilia wzdłuż Adriatyku na północ. Doszliśmy do rejonu Forli, gdzie się urodził Mussolini. Tam przezimowaliśmy. Niemcy byli tam również okopani. Trudno się było poruszać w tym terenie. Na wiosnę ruszyło natarcie alianckie na
Bolonię wzdłuż Via Emilia.

Jak dotarła do nas wiadomość o zakończeniu wojny ? Byliśmy wtedy jeszcze na stanowiskach bojowych. Zboża były już wysokie wokół naszych stanowisk. Panowała cisza. Nie mówiło się o zakończeniu wojny. Akcja trwała. Jednego pięknego poranku, zdaje się 25 kwietnia, podszedł do nas dowódca dywizjonu i mówi: proszę panów, wojna się skończyła. Pozostajemy jeszcze na odcinku. Było to wielkie uczucie ulgi. Niedawno jeszcze straciłem bardzo dobrego telefonistę. Zaciekawiło go coś i podszedł do drzwi chałupy w której staliśmy. Wybuchł niemiecki granat i zabił go na miejscu. Była to
ostatnia ofiara, dosłownie, w przeddzień zakończenia wojny. Wywołuje to jakiś wewnętrzny sprzeciw. Wydaje się, jakby oddał swoje życie za darmo.

Dalszy ciąg w kolejnym wydaniu Polishwinnipeg.com

 
  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228