Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

WACŁAW KUZIA

 

 

Wacław Kuzia

WSPOMNIENIA
Spisane w maju
 1986 i maju 1993 roku

 



Urodziłem się 11- go października 1913 w Małym Płocku niedaleko Łomży, nad Narwią. Okolice te znane są z tego, że w obu ostatnich wojnach światowych przewalały się przez nie walczące armie. Miałem dwa lata, gdy rodziców moich deportowano w czasie I-ej wojny światowej. Front utrzymywał się w tych okolicach przez sześć miesięcy, Rosjanie wycofali swoje oddziały i nakazali również ewakuację ludności. Rodzice załadowali mnie i dobytek na jeden wóz ( tyle tylko pozwolono nam zabrać) i wyruszyliśmy w kierunku wschodnim. Wylądowaliśmy aż w Irkucku. Przemaszerowaliśmy przez Irkuck i dotarliśmy do punktu odległego o 72 wiorsty na północ. Tu nam wskazano miejsce, gdzie mieliśmy się osiedlić. Trzeba było zaczynać od budowy ziemianek, najbardziej odpowiedniego typu domu na klimat syberyjski. Ojciec był bardzo przedsiębiorczy. Pozbywając się złotego zegarka uzyskał zezwolenie na przeniesienie się do Irkucka.

Rewolucja była już w pełni. W majątku, który należał do Zamojskich, kupił parę dużych koni belgijskich. Między Irkuckiem a jeziorem Bajkał było wiele majątków należących do Zamojskich i Czartoryskich. Ojciec zaczął trudnić się transportem i wkrótce z zarobionych pieniędzy kupił trzy morgi ziemi na przedmieściach Irkucka i założył ogrodnictwo. Rodzina była duża, było kilkoro ludzi do pracy. Nastawił się przede wszystkim na produkcję kapusty. Część sprzedawał na miejscu a dwa wagony przesłał do Tuły.


Pamiętam, jak w czasie rewolucji wybuchła pewnej nocy gwałtowna strzelanina, w wyniku której zabito pułkownika carskiej armii. Pamiętam go leżącego na śniegu. Ciepła krew spływająca z niego wytopiła lej w śniegu. Epizod ten wbił się bardzo w mą pamięć. Miałem wtedy niecałe pięć lat. W roku 1918 ogłoszono amnestię. Niektórzy zdecydowali się na natychmiastowy powrót. Mój ojciec był już dobrze zagospodarzony nie spieszył się. Dopiero pod naciskiem rodziców, którzy chcieli jednak złożyć swoje kości na polskiej ziemi, zdecydował się na opuszczenie Irkucka. Aby załadować się z parą koni na pociąg musiał się wystarać o specjalne zezwolenie. Dojechaliśmy pociągiem do Omska i tam wyrzucono nas na stację i pod gołym niebem czekaliśmy trzy tygodnie. Udało nam się znów załadować na pociąg, który zawiózł nas do Świerdłowska. Część drogi przebyliśmy końmi. Dociągnęliśmy do Mińska i stamtąd już końmi aż do Łomży i dalej do Małego Płocka. I znów w domu. Dom przetrwał, ale obory były spalone doszczętnie. Ojciec sprzedał konie belgijskie i kupił za to jednego konia i jedną krowę.


Ojciec przywióz z Syberii sporo rubli i te pomogy mu się dobrze zagospodarzyć. Skończyłem szkołę powszechną. Zamierzałem
pójść do gimnazjum. Ojciec zdecydował jednak, że jego syn nie będzie
gryzipiórkiem, lecz gospodarzem. Na gospodarstwie nie było źle. Powodziło się nam nieźle. Jednakże zaczęło mi czegoś brakować. Zacząłem się uczyć sam i przy pomocy kierownika oświaty pozaszkolnej, Stefana Wojtowicza, zdałem jako eksternista egzaminy gimnazjalne.


W roku 1933-im zaciągnięto mnie do wojska i przydzielono do Centrum Wyszkolenia żandarmerii w Grudziądzu. Potem służyłem w I-szym Dywizjonie żandarmerii w Warszawie. Dywizjon mieścił się na Alei Szucha i obsługiwał wszystkie placówki wojskowe włącznie z Ministerstwem Spraw Wojskowych, Belwederem i willą pani marszałkowej Piłsudskiej. Gdy zmarł marszałek Piłsudski, zwerbowano szwadron żandarmerii i braliśmy udział w kondukcie pogrzebowym. Pamiętam, gdy miałem służbę przy willi marszałkowej Piłsudskiej. Przyszła starsza pani, ubrana na ciemno. Zgodnie z instrukcją zażądałem dokumentów. Zaczęła szukać w torebce, ale nie
znalazła dokumentów. "Proszę mi pozwolić wejść do domu, to przyniosę". Wtedy się zorientowałem, że jest to marszałkowa Piłsudska. Trzasnąłem obcasami, przeprosiłem. Zameldowałem o tym w szwadronie, by się mnie nie czepiali niepotrzebnie.

Po odsłużeniu wojska wróciłem na gospodarkę. W roku 1937- ym dostałem wezwanie na ćwiczenia. Odroczono mi je do roku 1939-tego a ja w tym czasie gospodarzyłem. W międzyczasie skończyłem dwa lata szkoły rolniczej w Marianowie.


W roku 1939-tym ogłoszono mobilizację. Zgłosiłem się do Łomży. Do tego samego oficera, u którego odbywałem przeszkolenie. Nazywał się Adam Altkirche-Kirchmeier. Odrzucił potem pierwszą część nazwiska i został kapitanem Kirchmeierem. Odesłali mnie do Nowogrodu i tam pełniliśmy służbę na moście na Narwi. Wachmistrz Klicki zachorował i otrzymałem rozkaz objęcia posterunku. Ludność cywilna zaczęła uciekać masowo przez most, którego pilnowaliśmy. Przekonałem jednego z nich, Wiśniewskiego, aby zawrócił, bo w jego nieobecności rozgrabią mu całe gospodarstwo. Za nim powróciła cała reszta uciekających. Pamiętał mi to przez długie lata i do śmierci dziekował moim rodzicom , że namówiłem go do powrotu.


Nowogród spłonął na moich oczach. Łomża była również w płomieniach. 10-go września Niemcy przerwali linię Narwi i wkrótce 18 i 23 dywizja poddały się. Pamiętam moment zdawania broni przed pójściem do niewoli. Łzy pojawiały się w oczach. Wyrzucaliśmy broń tak, aby już jej nikt inny nie użył. Przeszliśmy na teren Litwy i zostaliśmy tam internowani. Litwini zabronili obchodzić Święto 11-go Listopada. Mimo to pokazały się chorągiewki i flaga. Litewski oficer służbowy dał rozkaz strzelania. Było trzech zabitych i kilku rannych. Było to w Wilkomierzu w roku 1939 -tym w listopadzie. Litwini
przekazali nas potem NKWD. Major NKWD, stojąc przed szeregiem
internowanych, rozkazał: "księża, inżynierowie, doktorzy, żandarmeria
i Korpus Ochrony Pogranicza - wystąpić na prawo !". Poza tym miał
listę nazwisk i wyczytywał imiennie nazwiska inteligencji polskiej. Wyczytanych załadowano do wagonów i odjechali na wschód.
Rozpuszczono pogłoski, ze wracamy do Kraju. Zauważyłem jednak, że
żołnierz zabijał gwint na kratach okiennych. To nasunęło mi podejrzenie, że jedziemy gdzieś indziej, napewno nie do Kraju. Trudno się było zorientować dokąd jedziemy poza tym, ze wiedzieliśmy, że jedziemy w kierunku południowo - wschodnim. Wreszcie wysadzono nas na stacji i kazano nam maszerować do jakiegoś obozu, w którym z dala widoczne były wieże. Zatrzymali nas przed bramą. Było gorąco i niejeden położył się ze zmęczenia na ziemię. Jeden z kolegów, Antoni Ruchała, usiadł na kamieniu, odsunął go i znalazł margines gazety. Na nim notatka : "ostatnią grupę wyprowadzono, jak zawsze w nieznanym kierunku". Nie wiedzieliśmy dlaczego trzymają nas tak długo przed bramą. Dopiero tuż przed wieczorem grupa robocza Rosjan wyszła z obozu z wiadrami, miotłami, szmatami i.t.p. Okazało się, że zamazywali oni wszelkie ślady po tych, którzy byli tu przed nami. Wreszcie
wprowadzili nas poprzez dwie bramy zabezpieczone drutem kolczastym. Na jednej z cerkwi był metrowej wielkości napis: Kozielsk. Jak się potem okazało był to obóz, z którego uprzednio wywieziono do Katynia i wymordowano polskich oficerów. Wtedy jednak tego nie wiedzieliśmy. Okazało się, że byliśmy pierwszą grupę, która przeżyła, za wyjątkiem siedmiu, których wywieziono gdzieś i ślad po nich zaginął.


W Kozielsku zasądzono nas na różnej długości wyroki. Nie znałem swojego wyroku. Dopiero później, gdy wywieziono mnie na Półwysep Kolski i zasądzono za jakieś przewinienie, dowiedziałem się, że w pierwszym wyroku dostałem 8 lat. Statkami przewieziono nas przez Morze Białe, dalej płynęliśmy barkami. Na tundrze rosła tylko karłowata wierzba. Budowaliśmy drogi i lotniska. Teren był w zasięgu wiecznej zmarzliny. Już wtedy Rosjanie uzbrajali swoje północne tereny, gdy tymczasem Stany Zjednoczone zaczęły zbroić Alaskę. Gdy Niemcy zaatakowali Sowiety, zabrano nas stamtąd. Nasz Rząd Polski na wygnaniu wiedział o naszej grupie, i prawdopodobnie dzięki temu zwolnili nas stosunkowo szybko i znów znaleźliśmy się w transporcie w
kierunku południowo-wschodnim. Wysadzili nas w miejscowości Suzdal, gdzie umieszczono nas w klasztorze. Po trzech dniach zebraliśmy się na dziedzińcu, gdzie major NKWD ogłosił nam amnestię. Władze wiedziały już po drodze do Suzdala, że będziemy zwolnieni. Pamiętam jak w jeden gorący dzień dopadliśmy studni na środku drogi by się ochłodzić. Posypały się strzały. Padło dwóch zabitych, siedmiu rannych.


Dotarliśmy do Tatiszczewa. Zameldowałem się do ewidencji wojskowej, gdzie przydzielano do róónych broni. Nie chciałem wracać do żandarmerii, myślałem raczej o kawalerii, artylerii, ostatecznie o piechocie. Za stołem siedział mój były dowódca z żandarmerii kapitan Kirchmeier. Rzucił się do mnie ze słowami: "Wacek, chyba cię bogi sprowadzają, jesteś pierwszym urodzonym żandarmem !".

 Przenieśliśmy sie do Kirgizji. Transporty odchodziły do Krasnowodzka. Jednym z naszych zadań było pilnowanie transportów. Idziemy razem z Karbowiakiem wzdłuż toru. Otwierają się drzwi latryny przy bocznicy i wychodzi zołnierz NKWD, ten sam, który Antosia Ruchałę uderzył kolbą na Półwyspie Kolskim, że mu krew poszła z ust. Nasze karabinki skierowały się na niego automatycznie. Enkawudzista zbladł, poznał nas. Miał
charakterystyczną twarz znaczoną ospą, a na lewym policzku, szramę w
kształcie litery L. Stanął jak wryty. Pamiętamy jak jeszcze na Półwyspie Kolskim powiedział do nas, ze predzej mu włosy wyrosna na dłoni niz Polska będzie. Karbowiak do mnie: "rozwalić takiego s...syna". Odpowiedziałem mu "niech idzie". I zwróciłem się do enkawudzisty: "idź i pamiętaj ten dzień!". I z perspektywy czasu myślę, że dobrze zrobiłem.


Pamiętam pierwsze transporty do Persji na brudnych statkach, węglarkach. Upychaliśmy ludzi jak śledzie. W Persji jednym z problemów były zachorowania z przejedzenia. Jeden z kolegów Stasiek Iwanowski zaczął jeść tak łapczywie sprzedawane nam przez Persów jaja gotowane, że widziałem, że to się może przykro dla niego skończyć. Wytrąciłem mu te jaja z ręki, podeptałem w piasku. Staszek z wściekłością rzucił się na mnie z pięściami. Przyszedł czas, że mi za to dziękował, zwłaszcza, że były wypadki, żeśmy ledwo odratowali takich głodomorów, którzy nie umieli sobie odmówić dawno nie widzianego przysmaku.


Żandarmeria nie zawsze była lubiana przez żołnierzy. Ale muszę się przyznać, że nazywano mnie "sprawiedliwym Wacusiem". Pamiętam raz w Iraku nadszedł gwałtowny hamsun, huragan pustynny. Poprzewracał namioty. Z naszej 5-tej kompanii nie zostało ani jednego namiotu. Przydzielono nam łaziki. Mieliśmy trochę kłopotów z Korpusem Pomocniczym Kobiet. Miałem przyjemność urzędować w 317 brygadzie transportowej obsadzonej przez "Pestki". Nie łatwa była służba. Jedna z ochotniczek miała wypadek. Przewróciła swoją ciężarówkę. Udało jej się wydostać samej z kabiny. Przypadkowo nadjechałem na miejsce wypadku. Widzę zdenerwowaną, zapłakaną ochotniczkę. Głównym powodem zapłakania było to, ze miała w
szoferce chłopca podchorążego, co było surowo zabronione. Do tego towarzysz jej, pewnie równie zdenerwowany, zwrócił się do mnie ostro.
Zdając sobie sprawę z sytuacji i ewentualnych konsekwencji pomogłem
jej wyjść jakoś z tej sytuacji, pisząc łagodny raport.


Z Iraku wysłali mnie do Palestyny, aby znaleźć kwaterę dla 5- tej kompanii żandarmerii. W Rehowot trudno było znaleźć kwatery i zdecydowano się, by zakwaterować jednostkę w Gederze. Ciężka tam była praca dla żandarma. Wojsko nie miało wiele do roboty. Celem pobytu w Gederze było w tym czasie odkarmianie żołnierzy i doprowadzanie ich do dobrego stanu fizycznego. Towarzystwo rozpuszczało się jak przysłowiowe dziadowskie bicze i mieliśmy pełne ręce roboty. Pamiętam jak raz żołnierze z Brygady Karpackiej zdemolowali restaurację Żyda z Polski. Wszedłem do budynku, a
naprzeciwko mnie stanął żołnierz z podniesioną butelką. Udało mi się przekonać ich, żeby się lepiej wynieśli, póki nie przyjedzie żandarmeria
z Rehowot, która nie będzie miała pobłażania.


W Egipcie patrolowaliśmy Ismailię i okolice, drogę do Kairu a szczególnie Zagazik. Miasto było zakazane dla naszych żołnierzy, ale to nie było wielką przeszkodą dla nich. Otrzymałem kiedyś rozkaz wyjazdu do Aleksandrii w sprawie jednego z "leśnych dziadków". Zakwaterowałem się w hotelu, którego właścicielka była zydówką z Polski. Spotkałem tam wielu junaków, młodych chłopców, którzy dopiero wchodzili "w życie". Większość nie była starsza niż 17 lat. Pamiętam "Nowy Rok" w Cassasin. żołnierze urządzili potężne strzelanie na wiwat. Najpierw ślepą amunicją, potem ostrą w końcu zaczęto strzelać z dział przeciwlotniczych. Było kilka wypadków. Trudno było opanować sytuację. W czasie tej kanonady przyszedł telefon donoszący o zderzeniu naszego "łazika" z egipską ciężarówką i całej kanonady nie widziałem.


Wysłali mnie na kurs regulacji ruchu. Byłem w tym czasie bardzo zajęty. Nie miałem w ogóle czasu na własne zajęcia. Tuż przed opuszczeniem Egiptu dostałem dopiero przepustkę i mogłem sobie trochę zwiedzić Egipt. Dołączyłem do grupy, z którą dokładnie przejechaliśmy całe południe Egiptu. Dotarliśmy do Port Saidu. Już ze statku, ściągnięto nas, żandarmów, spowrotem do Egiptu szkolić nowe kadry. Nie bardzo nam to odpowiadało, ale rozkaz jest rozkazem. I w efekcie szkoliliśmy kadry prawie do końca wojny. W ten sposób nie mogłem wyrównać swoich porachunków z Niemcami jeszcze z początków wojny. Moją matkę bowiem postawili Niemcy na rozstrzelanie za przechowanie młodej Żydówki w oborze. Matkę w ostatnim momencie uratował administrator.


W połowie czerwca pojechałem do Neapolu. Dostałem nominację na dowódcę posterunku. Trudna tam była praca. Kwitł nielegalny handel, który niełatwo było zwalczyć. Koniec wojny zastał mnie w Neapolu. Jeden z kolegów starał się o sprowadzenie do Neapolu swojej narzeczonej. Zmarł nagle na atak serca. Zdążyliśmy zawiadomić narzeczoną zanim przyjechała.


Z Neapolu pojechałem do Anglii. Udało mi się porozumieć z rodziną. W pierwszym liście zachęcano mnie do powrotu. Z następnego listu wynikało jednak, żebym raczej pozostał za granicą, ze względu na moje polityczne zaangażowanie przed wojną. Z dziesięciu moich kolegów, którzy zdecydowali się powrócić, jeden tylko przeżył. Z resztą nie wiadomo co się stało. Nigdy nie miałem wątpliwości, co do mojej decyzji pozostania na Zachodzie. Pracy na farmie się nie bałem, bo z rolnictwem byłem od dziecka obznajomiony.


Przyjechałem na kontrakt na buraki do Winnipegu w 1947-ym w maju. Z okna pociągu dostrzegliśmy wokół śnieg. Wydało się nam, że jesteśmy znów na Syberii. Po wielu dniach podróży z Halifax wylądowaliśmy wreszcie w Winnipegu . Zatrzymaliśmy się początkowo w koszarach przy Osborn. Brałem udział w słynnej pierwszej defiladzie w mundurach. Kazimierz Klimaszewski wysłał mnie do Emersonu, abym przygotował kwatery i zgromadził lód do przechowania żywności dla grupy. Przepracowałem jeden sezon. Na drugi sezon poszedłem do farmera. Podpisał mi kontrakt choć nie
potrzebował pomocnika. Zacząłem więc pracować już na własną rękę w Winnipegu. Trudno było na początku znaleźć pracę. Wreszcie dostałem pracę w składzie węgla. Właściciel spojrzał na moje porządne ubranie i nie chciał mnie przyjąć. Przepracowałem jednak dwa tygodnie. Płacili od tony. Był z nami jeden bardzo mocny ładowacz. Nikt z nim nie mógł długo wytrzymać jego tempa pracy. Byłem dumny, że mi się to udało.


Wkrótce przeniosłem się do zakładu meblarskiego. Płaca - 52 centy na godzinę. Zbijaliśmy ramy do mebli. Dobrze mi szło i właściciel zadowolony dał mi 2 dolary premii, co było na owe czasy dużą sumą. Firma nazywała się: "Canadian Furniture Factory. Mieściła się przy Main Street. Którejś soboty po południu znalazłem pracę u Niemca z Polski. Zatrudnił mnie jako stolarza. Nauczyłem się tam solidnie pracować. Awansowałem na pozycję "gang leader'a", a w 1948-ym roku zostałem " formanem" (majstrem). Firma nazywała się tym razem Heg Construction Ltd. Pracowałem tu przez 6 lat.


Zdecydowałem się by zacząć pracować już na własną rekę. W 1949-tym roku zacząłem budować dom i po jego skończeniu ożeniłem się. Żona została też wywieziona z rodzicami do Rosji, a później ojciec jej dostał się do II Korpusu. Żona przedostała się przez Azję do Meksyku, stamtąd do Winnipegu. Urządziliśmy wesele w nowozbudowanym budynku Bractwa Św. Ducha. Ile razy jestem teraz w Bractwie Św. Ducha i patrzę na drzwi do kotłowni, przypomina mi się zdarzenie, które miało miejsce na tym weselu. Zdecydowanie odmówiłem przyjmowania prezentów weselnych. Wyraźna kartka informowała: "no presentation". Tymczasem zauważyłem, że coś się
tam przygotowuje. Zamknąłem się więc w kotłowni. W końcu mnie tam znaleźli w zakurzonym, ciemnym garniturze. Postawili mnie za stół i stałem za nim jak pod pręgierzem. Bardzo tego nie lubię. Nie lubię również kawałów, które się przy takiej okazji płata. W 1951-ym urodził się pierwszy syn, Henryk. W 1954-tym urodziła się córka.


W następnych latach zbudowałem jeszcze kilka innych domów, ale tamten pierwszy najbardziej pamiętam i jestem do niego przywiązany i ciągle jeszcze jestem jego właścicielem i dzierżawię go. Jestem właścicielem firmy K. and K. Construction Ltd. Mimo iż jestem już na emeryturze, firmę utrzymuję nadal. Mam plany rozbudowy firmy. Po skończeniu domu przyszła powódź. W moim nowo zbudowanym domu było na podłodze 15 cm wody. Musiałem zrywać cały parter zrobiony solidnie z dębowej, specjalnie dobranej
klepki.


Pamiętam moje zetknięcie się z Wiktorem Turkiem. Sprowadziłem go z Libanu do Winnipegu. Turkowie mieszkali początkowo razem z nami w moim domu. Dr. Turek był bardzo pracowity. Ślęczał nad książkami. Często go zastawałem nad ranem w kuchni, po przepracowanej nocy. W trzy miesiące po przyjeździe już miał odczyt o prawie międzynarodowym w jednej z sal sądu dla miejscowych prawników. Dzięki niemu mamy dzisiaj książkę " Poles in Manitoba".

Dzieci skończyły studia i mówią pięknie po polsku. Również wnuczek mówi po polsku. Zięć jest kanadyjskim wojskowym. Odwiedzałem go kiedyś w jego jednostce. Każdemu, z przedstawianych gości grano urywek z marsza jego pułku. Ponieważ orkiestra nie miała oczywiście takiego marsza mojego pułku, zagrała mi wyjątek z "Etiudy Rewolucyjnej" Chopina. Byłem bardzo dumny. Był to bardzo przyjemny gest. Zięć jest w stopniu majora. Córka jest bardzo dumna również ze swojego polskiego pochodzenia.


Jestem członkiem SPK od początku istnienia Koła. Przez dwa lata pełniłem funkcję prezesa Koła Nr 13. Wiele się zmieniło od czasów, gdy przed wielu laty rozglądaliśmy się za odpowiednim pomieszczeniem dla SPK. Byli wtedy tacy, którzy nie widzieli potrzeby utrzymywania organizacji po skończeniu się kontraktów. Byli jednak również tacy, którzy bili pięścią w stół i przekonywali kolegów, że stać nas na to, aby zbudować własny dom. Koło w międzyczasie prawie się rozleciało i niewielu w nim zostało członków. Pozostała jednak grupka ludzi zdeterminowanych, którzy wiedzieli, czego chcą. I dzięki temu mamy dom. Z przyjemnością pracuję przy tym domu do dzisiaj. Pamiętam, w początkach w Winnipegu, stare organizacje niezbyt
przychylnie patrzyły na nas. Rozpatrywaliśmy możliwości wspólnej
budowy z "Sokołem". Oni mieli 32 000 dolarów, a my tylko 1700. Wydawało im się, że nie jesteśmy dostatecznie mocnym partnerem. I wtedy postanowiliśmy budować sami, choć nie wszyscy z naszych kolegów wierzyli w powodzenie budowy. Trzech z nas musiało podpisać pożyczkę. Jeden z kolegów nagadał żonie, że się porywamy z motyką na słońce i żona zaczęła mi robić wymówki. Jesteśmy obecnie w podobnej sytuacji, gdy się mówi o budowie wspólnego domu polskiego. Powinniśmy poprzeć ten projekt. Ja sam, póki jestem na nogach chciałbym w tym wziąć udział. Ciągle jeszcze planuję dalszą rozbudowę.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228