27 styczeń 2010 | Nr 163

Powrót...

 
  "Koniec?"- książka Jacka Ostrowskiego - Część VII
Książka „Koniec?” powstała trzydzieści lat temu, kiedy Polska znajdowała się  za żelazną kurtyną i w każdej chwili groził nam wybuch wojny o globalnym  zasięgu. Teraz wprowadziłem tylko poprawki kosmetyczne ( inne daty ).  Czarnoskóry prezydent USA był w wersji oryginalnej, pomyliłem się tylko o
kilka lat. J

Powieść „Koniec?” zapoczątkował moją przygodę z pisaniem. Jednym słowem
zacząłem od końca.

Jacek Ostrowski


 
 
— Stój! - szepnąłem do Thomsona - może ten mikrobus ?

- Nie ! - Pokręcił głową. - On jest za stary, może sprawić kłopoty.

Przechadzaliśmy się bocznymi uliczkami, próbując „buchnąć” samochód. Ciężko było dogodzić mojemu koledze, ponie­waż chciał pojazd ładny, dobry i nierzucający się w oczy. Już zwątpiłem we wszystko, kiedy nagle chwycił mnie za ramię.

- Niech pan spojrzy! – krzyknął, wskazując stojącą nieopodal karetkę reanimacyjną. - To jest to, czego szukam. Samochód błyszczał nowością. Był biały w ostre czerwone pasy , z wielkimi kolorowymi lampami na dachu, faktycznie bardzo dyskretny.

- Chcesz porwać ambulans sanitarny ? - spojrzałem niedowierzająco na niego. — Przecież on jest charakterystyczny i szybko nas złapią.

- Nie ! – zaprzeczył. - Nie przypuszczam, żeby zorientowali się przed upływem trzech godzin, a to nam wystarczy.

Widząc moje wahanie dodał - Już wczoraj za­uważyłem ten wóz. Kierowca mieszka przy sąsiedniej ulicy, ale tam jest zakaz parkowania i dlatego zostawia samochód w tym miejscu. Ażeby spostrzec jego brak, musiałby specjalnie wyjść z domu, a o to go nie podejrzewam. Bezsprzecznie wszystko się może zdarzyć, ale lepiej o tym nie myślmy.

Wolno podszedł do swojej ofiary, rozejrzał dyskretnie, a następnie błyskawicznie znalazł się przy drzwiach, moment, i już siedział za kierownicą. Chwi­lkę pomanipulował przy stacyjce i silnik zaskoczył. Niewie­le się namyślając, podbiegłem do auta, szybko wskoczyłem do środka i z piskiem opon ruszyliśmy z miejsca. Kiedy odjechaliśmy na odległość około kilometra od miejsca porwa­nia Thomson włączył syrenę i w brawurowym tempie skierował się w kierunku willi Zabielskiego. Była to reakcja pożądana, ponieważ już dochodziła godzina szesnasta. W przeciągu zaledwie piętna­stu minut znaleźliśmy się przed domem profesora. Wypatrywał nas stojąc przed furtką. Nie spodziewał się takiego pojazdu, więc nie zareagował na nasz przyjazd. Wychyliłem głowę przez okno i krzyknąłem do niego:

- Niech pan szybko wsiada !

Stary siwawy człowieczek w pierwszej chwili zaskoczony wyglądem naszego samochodu nie kazał na siebie długo czekać. Raźno jak na swój wiek wskoczył do ambulansu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy teraz jednak dużo wolniej, ponieważ Thomson nie znał Warszawy i prowadził według wskazówek Zabielskiego, które ja najpierw musiałem tłumaczyć. Ruch tak jak dotychczas nie był za duży, chociaż uzbrojonych patroli jakby przybyło.

Po jakiejś godzinie podróży dojechaliśmy do celu i zatrzymaliśmy się przed wielką zieloną bramą, a profesor wysiadł z samochodu i wolno podszedł do strażnicy umiejscowionej z lewej strony wjazdu.

Podenerwowani, w milczeniu obserwowaliśmy teren, a wszędzie siatka , druty kolczaste , strażnicy wyposażeni w broń automatyczną , psy. Bez po­mocy kogoś ze środka trudno byłoby się tu dostać, a przypuszczam że jeszcze trudniej wydostać. Drzwi od wartowni się otworzyły, Zabielski w towarzystwie jednego ze strażników ruszył w naszym kierunku, ale na szczęście w połowie drogi się rozstali. Profesor podszedł do samochodu, a tamten wrócił do bramy, która w chwilę potem rozwarła się bezszelestnie.

- Jedziemy dalej ! - szepnął naukowiec, zajmując swoje mie­jsce. Wolniutko ruszyliśmy mijając budkę strażnika, który bacznie nam się przyglądał i coś skrzętnie notował (przypuszczam, że numer samochodu). Wjechaliśmy na teren Instytutu, a był to bardzo rozległy ośrodek. Wśród drzew stały rozrzucone na dużej przestrzeni pojedyncze różnej wielkości i kształtu budynki, które były szare , ponure i gdyby nie ta duża ilość zieleni, widok byłby naprawdę paskudny.

- Co pan powiedział strażnikom, że nas wpuścili bez problemu? –spytałem.

- Skłamałem. Powiedziałem, że kolega zasłabł i zadzwonił do mnie, prosząc o pomoc. Tyle lat tu pracuję i nikomu nie przyszło do głowy, iż mogę mijać się z prawdą, chociaż- zawahał się –może faktycznie kolega zasłabnie.

- Niech skręci w prawo ! - zadysponował gdyż droga w tym miejscu się rozdwajała. Sierżant poprowadził ambulans wewskazanym kierunku. Jechał wolno, a my mijaliśmy kolejne obiekty, by po chwili zatrzymać się niedaleko parterowego, chociaż o potężnych ścianach budynku.

Profesor wysiadł z samochodu i zwrócił się do mnie:

- Pójdziemy tam we dwóch. W tym budynku ze względu na bezpieczeństwo nikt nie pracuje. Uran jest w skarbcu w piwnicy, a pilnuje go jeden strażnik, którego należy unieszkodliwić zanim zdąży uczynić najmniejszy ruch. W jego dyżurce bowiem umieszczono kilka przycisków alarmowych i gdyby udało mu się nacisnąć chociaż jeden z nich, to koniec z nami. Natychmiast automatyczne blokady zamkną wyjazdy, z ziemi wysuną się betonowe zapory, a strażnicy otoczą teren.

— Postaram się zrobić to bez zarzutu – odparłem - ale musi go pan wywabić z tego pomieszczenia.

- Dobrze ! - zgodził się. - Zrobi mi się słabo, a on wyjdzie, żeby udzielić pomocy. Tylko nie chcę, żeby stała mu się krzywda.

- Ok! - uspokoiłem Zabielskiego – będzie dobrze­!

Popatrzyłem na niego ze szczerym podziwem, gdyż właściwie on kierował akcją, czułem w tym desperację kochającego ojca starającego się za wszelką cenę uratować życie dziecka, naprawdę wielki człowiek, chociaż małych gabarytów.

Wolno, statecznym krokiem, jak przystało na naukowca podszedł do siwych stalowych drzwi i popchnął je, by po chwili zniknąć wewnątrz budynku. Skradałem się za nim w odle­głości około czterech metrów , stanąłem tuż przed wejściem i przez małą szybkę zacząłem obserwować rozwój wy­padków. Dyżurka znajdowała się po prawej stronie kory­tarza. Zabielski podszedł do niej i zapukał w szybę. Po chwili ktoś otworzył okienko.

- Dzień dobry, niech pan poda klucz od czternastki!

- Witam profesorze, już podaję ! - usłyszałem służbisty głos i jedyne, co widziałem, to kawałek wycią­gniętej ręki z kluczem. Zabielski wziął go i ruszył wzdłuż korytarza, kiedy nagle zachwiał się, jęknął, a następnie chwycił się kurczowo ściany.

- Pomocy ! - krzyknął zdławionym głosem.

- Już biegnę, proszę pana - krzyknął przerażony wartownik i wybiegł ze swojego kantorka. Czekałem na ten moment i trzymając rewolwer za lufę, wszedłem do budynku. Zaaferowany zasłabnięciem Zabielskiego strażnik nie zauważył mojej obecności, schylony nad chorym próbował na wszystkie spo­soby udzielić mu pomocy. Ja delikatnie, na palcach skradałem się w jego kierunku, ale kiedy byłem w odległości jednego metra, raptownie się odwrócił. Zdążyłem jedynie zobaczyć przebłysk zaskoczenia na jego twarzy, ponieważ natychmiast całym ciałem rzuciłem się do przodu. Nie wytrzymał tego uderzenia, obydwaj runęliśmy na posadzkę, a w całym tym zamieszaniu broń wyleciała z mojej dłoni i potoczyła się w kierunku profesora. Zadecydował moment zaskoczenia, gdyż po krótkiej szarpaninie, przygniotłem przeciwnika tak silnie do podłoża, że nie był w stanie się ruszyć. Leżał na brzuchu z wykręconymi do tyłu rękoma, a ja sie­działem na nim okrakiem, próbując wydobyć z jego kabury pistolet i kiedy wreszcie poczułem go garści natychmiast ogłuszyłem przeciwnika. Efekt był na­tychmiastowy – ciało znieruchomiało. Wolno, masując obolałe kości, wstałem z posadzki. Gdyby nie zaskoczenie, to nie wiem, jakbym sobie z nim poradził, kawał chłopa i do tego okropnie cuchnął czosnkiem. W pewnym momencie, jak mi chuchnął, to poczułem, jakbym wsadził głowę do kibla. Jak można jeść to paskudztwo?

Zabielski jak sparaliżowany obserwował zdarzenie i dopiero teraz wyczytałem na jego twarzy wielką ulgę.

- Bałem się o pana - szepnął przejęty - przecież tamten to kawał draba.

- I słusznie - przyznałem – To dlatego, że obiecałem, że on przeżyje, bo mogłem to inaczej rozegrać.
Podniosłem swoją broń i schyliłem się nad niedawnym przeciwnikiem .

- Co pan chce zrobić ? - zapytał zaniepokojony Profesor. - Przecież on już jest ogłuszony.

- Proszę się nie obawiać - uspokoiłem go. - Nie zamierzam zabawiać się w rzeźnika, ale na wszelki wypadek muszę go związać. To kawał byka , może się przed terminem obudzić i trochę nam popsuć szyki, a skrępowany nie będzie brykać.

W kieszeni miałem specjalnie przygotowane plastikowe opaski, którymi teraz spętałem strażnika, zaś usta zakleiłem szeroką szarą taśmą. Szara taśma, szare budynki, ale to wszystko pasuje do siebie – pomyślałem, po czym dźwignąłem więźnia i przesunąłem go do jego kantorka.

- No, teraz możemy iść dalej. – stwierdziłem.

- To chodźmy ! - odparł Zabielski i ruszył przodem, a ja podążyłem za nim.

Długi, wąski, słabo oświetlony starymi jarzeniówkami holl zaprowadził nas do metalowych schodów. Zeszliśmy nimi na dół, by wreszcie dotrzeć do potężnych drzwi. Na­ukowiec zatrzymał się i skierował wzrok na mnie.

— Tu jest to, „czego pan szuka” - wskazał je ręką. — Są zamknięte na dwa zamki, klucz od jednego jako kierownik działu posiadam ja, a drugi musi być w dyżurce. Proszę przynieść wszystkie, które się tam znajdują. Nie powinienem mieć kłopotów z wybraniem odpowiedniego.

- Biegnę ! - odparłem zdenerwowanym głosem i szybkim krokiem skierowałem się w kierunku wyjścia. Cholera! - zakląłem w du­chu - ci naukowcy to nieprzytomni ludzie , przecież mogli­śmy zabrać od razu te klucze. Niepotrzebnie tracę czas.

Wszedłem do kantorka, zgarnąłem wszystkie, które wpadły mi w ręce, zerknąłem na wartownika, ale spał jak dziecko i pobiegłem z powrotem. Nie upłynęły trzy minuty, kiedy znalazłem się znów u boku Zabielskiego. Wolno, jakby zapominając, że czas to pieniądz, a w naszym wypadku życie, zaczął manipulować przy drzwiach. Patrząc na jego flegmatyczne ru­chy, zaczęło coś we mnie wrzeć, ale musiałem się pohamować i wreszcie zamki puści­ły - droga wolna. Ostrożnie wkroczyliśmy do małego pomiesz­czenia wyłożonego potężnymi ołowianymi płytami, które właściwie było puste gdyż jedynie w prawym rogu przy ścianie stało kilka do­syć dużych cylindrycznych pojemników.

Podeszliśmy do nich, budziły respekt. Wiedziałem, że to jest cholernie niebezpieczne świństwo.

- Te trzy to dla pana ! - Profesor wskazał najbliższe z nich. - W każdym znajduje się jeden gram uranu.

Widząc moje wahanie, uśmiechnął się i rzekł:

- Nie ma co się obawiać, może je pan wynosić. Opakowanie zabezpiecza w stu procentach przed promieniowaniem, w tej postaci jest to niegroźne, ale proszę uważać, by ich nie uszkodzić.

Mimo zapewnień Zabielskiego niepewnie podszedłem do pierwsze­go i robiąc dobrą minę do złej gry, mocno się zaparłszy, szarpnąłem pojemnik w górę. Był bardzo ciężki . Wolno zacząłem taszczyć niebezpieczną skrzynię i po dłuższej chwili dobrnąłem do wyjścia. Thomson, widząc co się dzieje, wyskoczył z kabiny i pomógł załadować. Żeby przyspieszyć operację po następne poszliśmy razem i po upływie dwudziestu minut śmiercionośny ładunek znajdował się w samochodzie. Ponieważ profesor został w środku budy­nku, wróciłem po niego. Czas naglił, należało natychmiast opuścić teren Instytutu i zmykać z towarem do bazy. Kiedy ponownie wszedłem do skarbca stanąłem jak wryty. Zabielski siedział na pojemniku z uranem i był pochłonię­ty pisaniem.

- Profesorze ! – krzyknąłem. – Uciekamy, proszę się zbierać, gdyż za chwilę może tu być bardzo gorąco.

Spojrzał na mnie uważnie i pokręcił przecząco głową.

- Ja zostaję - powiedział stanowczo. - Tu pracowałem tyle lat, żyłem dla tego Instytutu i chcę umrzeć w jego murach Wy uciekajcie, ale beze mnie.

Stałem jak słup soli, nie wierząc własnym uszom, jego de­cyzja kompletnie mnie zaskoczyła.

- Pan musi uciekać, przecież aresztują pana! Na przesłuchaniu może pan nie wytrzymać i nas wydać, to jest narażanie nie tylko nas, ale i pańskiej córki! – próbowałem go w jakiś sposób przekonać.

Uśmiechnął się smutno, wstał z pojemnika, spojrzał na mnie serdecznie i to chyba pierwszy raz, wyciągnął rękę w geście prośby.

Domyśliłem się, o co prosi i odskoczyłem jak oparzony.

- Nie! Tego panu nie wolno zrobić ! - szepnąłem przerażony.

- Mam umrzeć jak zbrodniarz ? - powiedział z naciskiem. - Chcę rozstać się z tym światem godnie i niech mi pan, młody człowieku tego nie utrudnia.

- Nie mogę ! – szepnąłem. - Za taką pomoc miałbym dać pistolet ? Nie !

Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się, przybladł, a następnie zbliżył się powoli i stanął naprzeciwko mnie w odległości pół metra .

- Posłuchaj, młody człowieku - zaczął drżącym głosem. – W zamian za pomoc zobowiązałeś się włączyć do swojej ekipy moją córkę i w tym momencie nasze rachunki się wyrównały. Teraz, nie będąc twoim dobroczyńcą, lecz jedynie starym schorowanym człowiekiem, proszą cię o przysługę i chociażby z racji mojego wieku nie masz prawa odmówić. Zdaję sobie sprawę, że wiem za dużo, by mnie tu mogli znaleźć żywego, a także nie chcę, by moi współpracownicy w godzinie swojej śmierci uważali mnie za zdrajcę, czy złodzieja. Ta praca to moje życie i nie wyobrażam sobie innego z nią rozstania, jak śmierć. Tobie tez wyświadczam przysługę, bo właściwie powinieneś mnie zlikwidować, a wtedy ta okoliczność żarła by cię zawsze ilekroć byś spojrzał na Agnieszkę. Jesteś porządnym facetem i tego tez chcę ci zaoszczędzić.
Proszę, daj mi pistolet!

Oszołomiony całą sytuacją, bez słowa podałem broń.

- Dziękuję! – odparł kurczowo ją chwytając. - Zachował się pan tak, jak przypuszczałem.

Odwrócił się i podszedł z powrotem do pojemnika, na którym poprzednio siedział, następnie wolno usiadł i ponownie spojrzał na mnie. Nigdy nie zapomnę tego wzroku, było w nim coś, co kazało współczuć, a jednocześnie podziwiać, spojrzenie człowieka wiedzącego, że coś wygrał, ale i dużo przegrał, chcącego równocześnie wyjść z tego wszystkiego z twarzą. Nie zniósłby oskarże­nia o kradzież, o okradanie Instytutu, któremu poświęcił przecież całe swoje długie życie. Wyciągnął z kieszeni zmiętą kopertę i spoglądając na nią, rzekł

— To jest list do mojej córki, list, który po­winna przeczytać dopiero tam gdzieś, tam, gdzie lecicie, bardzo mi na tym zależy.

Stanąłem przed nim i wyciągnąłem rękę. Wręczył mi go z wahaniem, jakby nie był pewny, czy dobrze czyni, ale opanował się, oznaki niepokoju znikły z jego twarzy , zawładnął nim jakiś dziwny spokój, a raczej apatia.

— Proszę już iść ! - burknął niegrzecznie. - Chcę zostać sam , sam ze swoimi myślami.

Popatrzyłem przez chwilę na niego, a następnie odwróciłem się na pięcie i skierowałem w kierunku wyjścia. Nie wi­niłem go za tak chłodne pożegnanie, chciał trzymać fason do końca. Kiedy wychodziłem z budynku dobiegł do mnie odgłos pojedynczego wystrzału. Odszedł jak żołnierz, a nie naukowiec.


ROZDZIAŁ VIII


Energi­czne gesty Thomsona przechadzającego się niespokojnie dookoła ambulansu przywróciły mnie rzeczywistości, a była ona pełna różnych zagadek. W chwili obecnej znajdowaliśmy się w samym środku obcego obiektu wojskowego do którego dostaliśmy się nielegalnie, kradzionym ambulansem, w którego wnętrzu leżały trzy kradzione pojemniki z uranem.

No cóż, w takiej sytuacji trzeba zdać się na szczęście, mało tego, na nieprawdopodobne szczęście.

Przyspieszyłem kroku i w chwilę potem siedziałem w samochodzie.

- Masz na sobie kamizelkę ? –spytałem Thomsona.

- Tak! – kiwnął głową. – byle nie trafili w głowę.

Uruchomił silnik, nie pytał o profesora, łatwo było się domyślić, co zaszło.

- Jedziemy! – zadecydowałem. - Włącz syrenę, może się uda chociaż dojechać do bramy, a gdyby nie zamierzali otworzyć, to ją taranuj.

- Wszystko będzie porządku, byle nie podnieśli zapór, bo jeśli zdołają to uczynić, to będzie po nas. – wycedził przez zęby.

Zza siedzenia wyciągnąłem karabinek automatyczny, położyłem go na kolanach, a sam mocno wcisnąłem się w fotel.

Ruszyliśmy! Sierżant włączył syrenę i na pełnym gazie pomknął do bramy. Nagle zawyły alarmy w całym Ośrodku , ktoś dotarł do związanego wartownika.

- Źle! – syknąłem przez zęby. – za wcześnie.

Byliśmy w odległości stu metrów od wyjazdu, kiedy dosięgły nas pierwsze kule. Z hukiem wyleciała tylna szyba, do uszu docierał odgłos pocisków prujących tył ambulansu. Błyskawicznie odwróciłem się do tyłu trzymając broń w pogotowiu. Za nami jechał jakiś gazik, z którego starano się nas trafić. Nie namyślając się długo, zacząłem strzelać w ich kierunku, gazik nagle raptownie skręcił i zaczął koziołkować, duży wybuch wstrząsnął okolicą, rozerwało bak paliwa.

- Uwaga z prawa, strażnica! – krzyknął Thomson. Błyskawicznie odwróciłem się i bez namysłu wypaliłem w prawo. Strzelając, przesuwałem broń, szukając następnych celów. Wytłukłem obsadę wartowni, oraz kilku strażników próbujących zajść nas z boku, padali przecięci serią z automatu.

Dojeżdżaliśmy do bramy, sierżant przyspieszył i słusznie, bowiem zaczęła się unosić powoli betonowa zapora, musieliśmy zdążyć, inaczej koniec wszystkiego, koniec marzeń, wyprawy i całej ludzkości. Wszystko zależało teraz od czasu, szybciej, szybciej, już niedaleko, już prawie jesteśmy!! Samochód dojechał do zapory, poderwał się na niej do góry i przeleciał uderzając całym impetem w bramę. Huk potworny, iskry i łoskot pękającej szyby przedniej w ambulansie i nagle cisza tylko szum sinika. Wyjechaliśmy! Byliśmy wolni! Thomson kopnięciem pozbył się resztek szyby , gnaliśmy w kierunku Warszawy.

- Cały ? – spytałem, przyglądając się mojemu towarzyszowi.

- Czuję krew, ale to chyba od szkła – uspokoił mnie.

- Sierżancie, nie możemy dłużej podróżować tym pojazdem, musimy coś innego znaleźć, bo tego będą zaraz szukać i nie uda nam się dotrzeć nim na miejsce.

Skinął głową i dalej jechaliśmy, szukając nowego samochodu.

W milczeniu, obserwując uważnie drogę, przejechaliśmy około dziesięciu kilometrów, kiedy nagle ujrzałem wjazd na parking. Szturchnąłem mojego współtowarzysza i pokazałem palcem, natychmiast przyhamował.

- Skręcaj ! – zdecydowałem. — Może tu uda się nam wymienić samochód.

Zajechaliśmy na duży plac wysypany żużlem. Był już półmrok i dlatego dopiero po chwili zauważyliśmy nieoświetloną niedużą ciężarówkę. Z wyglądu pasowała idealnie, zielonkawa , bez bocznych napisów, taka nierzucająca się w oczy.

- Zatrzymaj się tuż za nim – szepnąłem, rozglądając się uważnie.

- Chyba zepsuty – stwierdził Thomson. - Nikogo nie widać.
- Sprawdź, a ja się rozejrzę.

Wyszliśmy z sanitarki, ja stanąłem z boku, trzymając w ręku pistolet, a sierżant całą swoją uwagę poświęcił ciężarówce. Nikt jednak nie nadchodził, samochód wyglądał na porzucony.

- Poruczniku! - usłyszałem ściszony głos. – Niech pan tu przyjdzie.
Zaintrygowany powoli się zbliżyłem.

- Facet spał – zakomunikował. – Dałem mu trochę po głowie i znowu śpi.

- Dobra, musimy przeładować pojemniki i jedziemy dalej. Kierowcę wsadź na tego wielkiego tira, który stoi przy wylocie i szykuje się do jazdy. Nieźle się zdziwi, jak się obudzi.

Przeładunek poszedł bardzo sprawnie, pojemniki wylądowały pod materacami, którymi była wypełniona ciężarówka, a największy problem mieliśmy ze schowaniem kierowcy, gdyż naczepa była strasznie wysoka, a facet okropnie ciężki.

- Poczekajmy chwilę , niech tir odjedzie, tu z boku jest duży jar, to możemy zepchnąć tam ambulans – szepnąłem do sierżanta. – Trzeba go ukryć, żeby nie wiedzieli, czym teraz jedziemy.

Trochę nam niestety zeszło, gdyż silnik w karetce zamilkł na amen, a żeby puścić ją ze skarpy, musieliśmy pokonać dosyć duży poprzeczny garb. Dopiero chyba jedenasta próba zakończyła się sukcesem i pojazd z łoskotem pomknął w dół po drodze ścinając drzewka i łamiąc gałęzie rosnących na zboczu krzewów.

Zajęliśmy miejsca w ciężarówce, Thomson zapuścił silnik, diesel zamruczał radośnie, wolniutko wyjechaliśmy z parkingu, a silny snop światła oświetlił drogę przed nami. W dalszym ciągu jechaliśmy na Warszawę, ale znalazłem na mapie drogę omijającą szerokim łukiem stolicę co było dla nas bezpieczniejsze.

Sytuacja na szosie zmieniła się radykalnie, wciąż przemykały samochody policy­jne, zablokowano wszystkie boczne drogi, wszędzie było pe­łno patroli. My jednak spokojnie jechaliśmy dalej, zresztą nie mieliśmy innego wyjścia i na pierwszy patrol natknęliśmy się już nie­daleko skrętu na objazd, droga zastawiona dużymi samocho­dami ciężarowymi była nie do przebycia. Kiedy stanęliśmy na poboczu podszedł do nas niski mężczyzna w mundurze. Otworzyłem okno i bez pytania podałem dokumenty, które sprawdził dość skrupula­tnie i nie dopatrzywszy się niczego podejrzanego, kazał jechać dalej. Ku mojemu zaskoczeniu nawet nie zajrzał pod plandekę, co upewniło mnie w przekonaniu, że w dalszym ciągu szukają ambulansu. Omijając bokiem Warszawę pojechaliśmy w kierunku Modlina i tu również nas zatrzymano, ale tym razem była to bardziej szczegółowa kontrola. Na szczęście nie ka­zano nam rozładowywać samochodu, chociaż jeden z policja­ntów miał na to szczerą ochotę, ale zrobiła się za nami duża kolejka i w końcu rozmyślili się. Najwięcej podejrzeń wzbudzał Thomson, mimo dobrych papierów bardzo musiałem się namęczyć żeby ich prze­konać, że jest niemową.

Kiedy wreszcie ruszyliśmy dalej mieliśmy wszystkiego szczerze dosyć. Dwa razy znaleźliśmy się w paszczy wilka i za każdym razem wychodziliśmy cało, to jednak nie mogło trwać wiecznie, każde następne spotkanie mogło skończyć się zdemaskowaniem. Im bliżej bazy, tym gorzej, gdyż ryzyko wykrycia naszego obozu drastycznie wzrastało.



Nagle zauważyłem dwoje młodych ludzi na poboczu, którzy machali energicznie rękoma próbując zatrzymać jakikolwiek sa­mochód.

- Zatrzymaj się ! - krzyknąłem do sierżanta. - Zabierzemy ich!

- Czy pan wie, co robi, poruczniku? - niezadowolony z mojego pomysłu pokręcił głową - Mamy jeden kłopot, po co nam drugi?

- To może być ratunek dla nas – odparłem. - Szukają przecież dwóch i jeśli będziemy podróżować w czwórkę, nie będą tak dociekliwi.

Thomson nic na to nie rzekł, jedynie wzruszył ramionami, zwolnił i kiedy zbliżyliśmy się na odległość około pięciu metrów, zatrzymał ciężarówkę.

Parka zobaczywszy zatrzymujący się samochód biegiem ruszyła w naszym kierunku. Teraz w światłach reflektorów mogłem im się przypatrzyć dokładnie - młoda parka, on może dwadzieścia osiem lat, ona dwadzieścia trzy, on wysoki i chudy szatyn , ona niska i raczej przy kości blondynka. Sprawiali miłe wrażenie, ale jeśli chodzi o niego, to twarz ta nie wydawała mi się obca, co było niepokojące. Podeszli do drzwi z mojej stro­ny.

- Gdzie chcecie jechać? - zapytałem wychylając się przez okno.

- Do Płocka, jeśli oczywiście można? - odparła dziewczyna.
- Wsiadajcie! - zaprosiłem, a następnie otworzyłem drzwi, żeby wpuścić ich do środka. Szoferka była dosyć przestronna i bez trudu mieściły się w niej cztery, czy nawet pięć osób.

- Nie ! Nie będziemy robić kłopotu - próbował protestować chłopak. - Pojedziemy z tyłu.

- Wykluczone - odparłem stanowczo. - Skrzynia jest pełna i
nie ma tam miejsca.

Szybko się wgramolili do środka i Thomson ruszył.

- Skąd jesteście? - spojrzałem do tyłu w kierunku naszych pasażerów. Zawahali się, chłopak spojrzał na mnie ba­dawczo, a nawet wręcz natarczywie, zmieszałem się, ale wnet znów nabrałem pewności siebie.

- Gdzie mieszkacie ? - ponowiłem pytanie.

- Ja pana znam ! - oświadczył chłopak, w dalszym ciągu mi się przypatrując. Zrobiło mi się gorąco , spojrzałem na niego uważniej, lecz nic nie mogłem sobie przypomnieć.

- Niemożliwe ! - rzekłem stanowczo. - Musiał mnie pan z kimś
pomylić, ponieważ ja sobie pana nie przypominam.

- Wiem ! - zaklaskał w dłonie. – Wiem, skąd pana pamiętam.

- Skąd ? - spojrzałem na niego i to już poważnie zaniepokojony.

- Z Japonii! – wyszeptał obserwując uważnie moją twarz. - Był pan pracownikiem ambasady amerykańskiej.

Czułem, że blednę, a moja prawa ręka powoli oparła się na pistolecie. Zapanowałem jednak nad sobą i spokojnym głosem zapytałem:

- A pan co robił w Japonii?

- Byłem pracownikiem ambasady rosyjskiej! – oznajmił. – A moja żona również - w tym momencie wskazał swoją współtowarzyszkę.

- Ukrywacie się ? - zwróciłem się z uśmiechem do nich - coś czuję, że jedziemy na jednym wózku, fajny pojazd amerykańsko – rosyjski!

- Nie ! – zaprzeczył. - Myśmy przecież nie wywołali wojny i to wszystko co się działo, nie było z naszej winy. Błąkamy się jedynie jak bezdomne psy po tym kraju.

- Nie tylko wy – burknąłem. - Wielu jest w takiej samej sytuacji, potracili mieszkania, rodziny, cały dobytek, swoje rodzinne kraje.

- Tak ! - przytaknęła dziewczyna. - Dawniej byliśmy obywate­lami potężnych państw, teraz jesteśmy żebrakami i to nawet nie u siebie. A wszystko przez was ! - Spojrzała prawie wrogo na mnie.

- Jest pani niesprawiedliwa - powiedziałem z wyrzutem. - Przecież to nie ja rządziłem i nie miałem żadnego wpływu na politykę, byłem pionkiem, tak jak wy i to wszystko.

- Może i tak, przepraszam — westchnęła. - Skrzywdziłam pana, ale tyle lat uczono nas nienawiści do was, że trudno teraz jest mi spojrzeć na to wszystko obiektywnie.

- I vice versa ! – zaśmiałem się. – Ale chociaż na koniec możemy zmienić zdanie o sobie.

- Uwaga ! – sierżant przerwał naszą rozmowę.

Spojrzałem natychmiast na drogę i w odległości pięciuset metrów ujrzałem następną zaporę. Wolno zbliżyliśmy się, umilkły rozmowy, z niepokojem wpatrywaliśmy się w przechadzających się między samochodami policjantów. Zatrzymaliśmy się w odległości trzech metrów od nich. Wreszcie jeden podszedł do nas. Otworzył drzwi i oświetlił lata­rką wnętrze pojazdu.

- Dobry wieczór! – burknął. - Proszę dokumenty do kontro­li.

Po kolei podawaliśmy nasze dowody tożsamości, w napięciu obserwując funkcjonariusza, ale znów nie wzbu­dziły podejrzeń.

Bałem się o papiery Rosjan, jednak musieli widocznie też mieć niezłe.

- Wszystko w porządku! - oddał dokumenty, trzasnął drzwiami i w chwilę potem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy w milczeniu, każdy z nas był pochłonięty swoimi myślami, nikt nie starał się nawiązać do poprzedniej dyskusji, bo i nie było po co, nie ma sensu rozdrapywać starych ran. Dopiero koło Płocka ni stąd ni zowąd odezwał się nasz pasażer.

- Na co jest wam potrzebny uran ? - spytał zaciekawiony.

- Uran ? - udałem zdziwienie. – Jaki uran?

 
Tekst umieszczony w tej kolumnie jest objety ochroną praw autorskich i nie może być wykorzystany bez zgody autora.


Powrót...

Zapisz się na naszą listę
Email
Imie i nazwisko

 

 

Spis Książek Biblioteki SPK
Polsat Centre
Człowiek Roku 2008

 

Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 17 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Discovery, History, Cartoon, TV4, Viva,TRWAM

IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza  

 

 

Czyszczenie Wentylacji
Duct cleaning


1485 Wellington Avenue
Winnipeg, MB, R3E OK4
Phone: (204) 284-6390
Cell: (204) 997-2000
Fax: (204) 284-0475
email

clean@advancerobotic.com

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 


Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 



Irena Dudek zaprasza na zakupy do Polsat Centre Moje motto: duży wybór, ceny dostępne dla każdego, miła obsługa. Polsat Centre217 Selkirk Ave Winnipeg, MB R2W 2L5, tel. (204) 582-2884

Kliknij tutaj aby zobaczyć ofertę


 

 Polskie programy telewizyjne w Twoim domu 16 kanałów

TVP1, TVP2, TVN, TVN24, TVN7, Polsat, Polsat2 ,TV Polonia, TVPuls, Eurosport, Polsatsport, Nsport, AXN/Discovery, Boomerang, TV4,

Viva IPMG to system który umożliwi Ci stały odbiór tych programów To nie jest Slingbox czy Hava Potrzebny Telewizor, IPMG box, Router i internet
Box kosztuje 200CDN, miesięczna opłata 50CDN i jednorazowa opłata za aktywacje 50CDN Dzwoń na
282-2090 do Janusza


 



189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510



 

 

Kliknij tutaj, aby wejść na stronę gdzie można ściągnąć nagrania HYPERNASHION za darmo!!!

 


 

Royal Canadian Legion
Winnipeg Polish Canadian Branch 246
1335 Main St.
WINNIPEG, MB R2W 3T7
Tel. (204) 589-m5493

 


 

 

189 Leila Ave
WINNIPEG, MB R2V 1L3
PH: (204) 338-9510

“Klub 13”
Polish Combatants Association Branch #13
Stowarzyszenie Polskich Kombatantów Koło #13
1364 Main Street, Winnipeg, Manitoba R2W 3T8
Phone/Fax 204-589-7638
E-mail: club13@mts.net
www.PCAclub13.com


 

Zapisz się…
*Harcerstwo
*Szkoła Taneczna S.P.K. Iskry
*Zespół Taneczny S.P.K. Iskry
*Klub Wędkarski “Big Whiteshell”
*Polonijny Klub Sportowo-Rekreacyjny