Polonia Winnipegu
 Numer 50

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

STANISŁAW SMOLEŃSKI (JUNIOR)

 

 

Stanisław Smoleński (junior)

WSPOMNIENIA
Spisane w sierpniu 1988

 

Urodziłem się w roku 1919 w Warszawie. Mieszkałem w Warszawie przez 10 lat.
Zmiany miejsca pracy ojca spowodowały również zmiany miejsc zamieszkania i zmiany szkół, do których chodziłem. Przenosiliśmy się z Warszawy do Sierpca, potem na dwa lata do Wilna i na cztery lata do Łomży. Gdy wybuchła wojna w 1939 roku przebywałem w Broszniowie w województwie stanisławowskim. Byłem tam na praktyce. Udało mi się ją dostać w tej samem miejscowości, gdzie mieszkali moi rodzice. Gdy ojciec został powołany do wojska ja, jako najstarszy mogłem się zaopiekować rodziną. W domu wiele słyszeliśmy o naszych sąsiadach Rosjanach. Ojciec służył w armii rosyjskiej i sporo nam opowiadał o tamtych czasach, na ogół niezbyt pochlebnie. Pracowałem w tartaku. W Łomży uczęszczałem do szkoły
przemysłu drzewnego i w tartaku, w Broszniowie, odbywałem swoją praktykę. Z chwilą wkroczenia na te tereny bolszewicy upaństwowili wszystko, również tartak, w którym odbywałem praktykę. Tak więc stałem się pracownikiem państwowym. Bolszewicy wyrzucili nas z mieszkania i dostaliśmy w zamian jeden pokój na poddaszu. Mieszkaliśmy tam do kwietnia 1940-go roku. W tym miesiącu bolszewicy wywieźli na wschód naszą całą rodzinę, to znaczy matkę, dwóch moich młodszych braci i mnie. Ojciec został powołany w pierwszych dniach wojny do Grodna i nie mieliśmy o nim żadnych wiadomości. Znaleźliśmy się w towarowych wagonach z prymitywnymi pryczami. Wagon był przepełniony. Dziura w podłodze
służyła do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Było nas w wagonie około 50 osób. Każdy zabrał ze sobą tyle, ile mu się udało. Jechaliśmy około 17 dni. Na polskiej granicy musieliśmy się przeładować na wagony szerokotorowe.


Dojechaliśmy do Kazachstanu do sowchozu zajmującego się produkcją zboża. Wyładowali nas tam i rozdzielili na różne grupy. Nam dano przydział na mleczną farmę. Było to o tyle dobre, że od czasu do czasu mogliśmy dostać odciąganego mleka. Zrobiono nam fotografie i wydano paszporty z ważnością na 5 lat. W paszportach tych było zaznaczone, że nie wolno się nam oddalić z naszego rejonu. Na samym wstępie zapytano się mnie o zawód. Nie bardzo się mogłem z nimi dogadać, bo rosyjskiego nie znałem. Ostatecznie przydzielili mnie do stolarza, bo uczyłem się kiedyś tego zawodu. Stolarz dał mi brzózkę i siekierę i polecił zrobić z tego dyszel. Nie długo jednak pracowałem jako stolarz. Wkrótce wysłali mnie do zbioru siana. Wstawaliśmy rano razem ze słońcem, i wracaliśmy z pracy razem ze
słońcem. Na sianokosach żywiono nas dość dobrze. Na śniadanie na przykład, dostawaliśmy chleb i kwaśne mleko. Na obiad - zupę, a w niej nawet przytrafiał się kawałek mięsa. Pozostali członkowie naszej rodziny nie dostawali nic do jedzenia. Mieli wprawdzie przydział pracy, ale otrzymywali zarobki w postaci gotówki i o jedzenie musieli się starać sami, a nie bardzo było od kogo kupić. Otrzymywaliśmy od rodziny w Polsce listy i kilka razy nawet paczki. Udało się nam skomunikować z dziadkiem w Warszawie za pośrednictwem Czerwonego Krzyża. Ten z kolei podał nam adres ojca i na ten adres pisaliśmy wielokrotnie, mimo, że odpowiedzi żadnej nie otrzymywaliśmy. Ciągle jednak żyliśmy nadzieją, że list kiedyś dojdzie do adresata. Najważniejsze jednak, że wiedzieliśmy z listu dziadka, że ojciec żyje. Dotarła do nas wreszcie wiadomość o tworzeniu się Polskiej Armii. Dotarł do nas również list od ojca z wysłanymi przez niego pieniędzmi i wiadomością, że jest w Tatiszczewie, gdzie organizują się polskie oddziały i gdzie nas oczekuje. Nie było to jednak takie proste. Udałem się do kierownika farmy mlecznej. Zapowiedział,
że wypuści nas, ale dopiero po zbiorach. Było by to zbyt późno, bo to oznaczało, że zamierza nas wypuścić w zimie. Wobec tego "na lewo" udało się nam dostać parę wołów, podwodę i dostaliśmy się w ten sposób do stacji kolejowej odległej o jakieś 10 kilometrów. Matka poszła na stację zakupić bilety. Udało się jej dostać bilety, ale tylko do Uralska. Tatiszczewo było określone jako strefa wojskowa i biletów do tej miejscowości nie sprzedawano. Wyładowaliśmy się więc w Uralsku i zaczęliśmy wysyłać depesze do ojca. Zatrzymaliśmy się na stacji kolejowej, bo było to jedyne miejsce, gdzie można było przenocować, na gazecie na podłodze. Po kilku dniach zatrzymał się na stacji transport Polaków do wojska. Porozumiałem się z kierownikiem transportu. Zgodził się mnie zabrać, ale miał zastrzeżenia co do zabrania matki i młodszych braci. W końcu jednak zgodził się pod warunkiem, że nie będą wychodzić z wagonu w czasie postojów na
stacjach, aby ich nikt nie zobaczył. Załadowałem matkę i braci do wagonu i wróciłem po walizkę, która została na stacji. Zanim udało mi się powrócić z walizką pociąg odszedł z matką i braćmi, a sam zostałem na peronie bez dokumentów, z walizką w ręku. Nie miałem innego wyjścia jak czekać na ojca, który może nareszcie się dowie o miejscu naszego pobytu. Pozostałem na stacji, która była co pewien czas kontrolowana przez milicję. Po jakichś dwóch dniach przyjechał ojciec. Przeraził się, gdy się dowiedział, że matka z braćmi wyjechała z transportem wojskowym. Nie pozostawało nam nic innego jak pojechać do Tatiszczewa. Ojciec jako wojskowy nie miał trudności z otrzymaniem biletu. Szczęśliwie okazało się, że matka dotarła do Tatiszczewa i jest już w obozie wojskowym. W tym właśnie czasie
władze postanowiły wysłać rodziny wojskowe na południe, bo nie było dla nich wyżywienia. Mimo iż miałem zamiar natychmiast zapisać się do wojska, zdecydowałem się, jako najstarszy, pojechać razem, by zaopiekować się matką i braćmi. I znów po męczącej podróży znaleźliśmy się nad rzeką Amu-Darią. Chcieli nas wysłać w górę rzeki barkami. Kobiety jednak sprzeciwiły się, jako że kobiety zwykle są odważniejsze niż mężczyźni. Wsadzili nas wobec tego do wagonów i
wywieźli, nie wiadomo dokąd.

Wylądowaliśmy w kołchozie pod Frunze. Przydzielili nas do Kirgiza i dali nam na mieszkanie jeden chlewik. Wkrótce po przybyciu poszedłem do pracy na farmę tytoniową. Dostawałem za pracę jeden posiłek dziennie. Była to zacierka na wodzie. Po miesięcznym rozliczeniu okazało się, że nie dostanę żadnej wypłaty, że jestem im winien pieniądze. Matka i bracia nie dostawali nic. Mieliśmy przydział
po pół kilograma chleba na osobę, ale nie mieliśmy pieniędzy, aby go
wykupić. Następnego miesiąca nie poszedłem już do pracy. Szczęśliwie w niedługim czasie przyjechał ojciec z wojska, by nas zabrać ze sobą. Zapakowaliśmy się na pociąg i dołączyliśmy do wojska. Były już wtedy zorganizowane rodziny wojskowe i zakwaterowano nas blisko ośrodków wojskowych. Stawiłem się do poboru, do 4-tego batalionu pancernego. Było to w miejscowości Czornaja Reczka. Nie mieliśmy jeszcze wtedy żadnych mundurów.
Niektórzy dostali buty. Potem przyszły mundury pochodzenia estońskiego. Były do niedobrane części, często barwne. Zaczęło się szkolenie. Zostałem przydzielony do szkoły podchorążych broni pancernej. Szkolenie trwało dwa lata w bardzo prymitywnych warunkach. Zaczęło się od podstawowego szkolenia piechoty.
Kopaliśmy studnie. Pierwszym transportem w marcu, kwietniu wywieźli nas do Krasnowodzka i tam czekaliśmy na załadowanie. W naszych oddziałach było wielu mechaników, którzy reperowali miejscowym traktory i za to dostawaliśmy zboże i kaszę od kołchoźników. Dzięki temu nasz oddział był lepiej wykarmiony od
innych. Dzieliliśmy się z naszymi przydziałami z innymi oddziałami, które często przyjeżdżały wygłodzone, słaniające się na nogach. Załadowali nas wreszcie na tankowiec w bardzo prymitywnych warunkach. Latryny były za burtą. Obawialiśmy się, że ktoś wyleci za burtę. Dojechaliśmy wreszcie do Pahlawi, gdzie wyładowano nas na brudną plażę. Potem wysłano nas do namiotów dezynfekcyjnych, gdzie
nas dokładnie wygolili. To golenie każdy pamięta. Potem dezynfekowano nas lizolem. Wszystkie nasze rzeczy zostały spalone i wydano nam nową bieliznę, mundury, buty. Trzy pierwsze racje żywnościowe angielskie spowodowały po rosyjskich racjach ogromny szok. Sardynki, malinowe konfitury jadło się razem i oglądało się za następną porcją.

Zatrzymaliśmy się następnie w Ahwazie. Było tam bardzo ciepło w porównaniu z Rosją. Załadowano nas znów na pasażerski statek holenderski, przerobiony na transportowiec wojskowy. Dowiózł nas do Palestyny. Poczuliśmy się prawie jak w domu. Wszędzie można było rozmawiać po polsku. Obóz w Gederze był przeznaczony na odkarmianie nas po przejściach w Rosji. Wielu wycieńczonych
tyfusem, po otrzymaniu tych sutych racji żywnościowych zaczęło chorować. Szkoła podchorążych prowadziła przez cały czas intensywne szkolenie. Przewieziono nas do Egiptu do Main pod Kairem. Przed nami była tu Brygada Karpacka. Od niej odbieraliśmy obóz. Kair był wtedy pełen najrozmaitszego wojska. Nawet, gdyby się tam pokazali niemieccy żołnierze, nikt by ich prawdopobnie nie zauważył. Było tam
sporo restauracji różnych narodowości. Ci, którzy szybko poznali miejscowe "chody", wiedzieli, gdzie można kupić sok malinowy, a gdzie czysty spirytus. Dostaliśmy wreszcie pierwsze czołgi typu mark 4, które były uzbrojone w jeden ciężki karabin maszynowy. Następnie dostaliśmy typ valentine, a później mathylde. Niewiele brakowało, a wysłano by nas na front przed przeszkoleniem, jako piechociarzy. Posuwała się bowiem wtedy niemiecka ofensywa Rommla.


Dowiedziałem się o przyjeździe rodziny do Teheranu. Mama ze starszym bratem Andrzejem znaleźli się w obozie, ojciec w szpitalu, podobnie jak młodszy brat Julek. Zgłosiłem się wtedy do komendanta szkoły o urlop, który, ku mojemu zdziwieniu dostałem. Udało mi się dostać jakimś samochodem do Teheranu i odwiedzić rodzinę.

Szkoła podchorążych ulokowana była w Khanaquin i pozostawała tam aż do wyjazdu do Włoch. Promocję dostaliśmy jeszcze w Iraku. Przydzielono mnie do 6-tego pułku pancernego do I-go szwadronu w stopniu kaprala. Przetransportowali nas do Włoch, do Neapolu i dalej pieszo do obozu przejściowego pod Neapolem.
Czekaliśmy tam na przyjazd sprzętu. W słonecznej Italii lał wtedy bez przerwy deszcz. Szczęśliwie zabrałem ze sobą, jako jeden z nielicznych, buty gumowe, które bardzo się wtedy przydały, gdy z namiotu wychodziło się wprost do ogromnej kałuży. Niemcy bombardowali Neapol prawie co noc, ale nigdy ani jedna bomba nie spadła na nasz obóz. Widocznie nie wiedzieli, że tu jesteśmy.


Pierwszą naszą akcją było Monte Cassino i Piedimonte. Z naszego pułku poszły do akcji tylko wyznaczone załogi. Dołączyły one do pułków nowozelandzkich, które miały unieruchomione czołgi. Były one używane raczej jako artyleria i naszym zadaniem było prowadzenie z nich ognia. Poszliśmy pod Piedimonte. Początkowo był absolutny spokój. Zastanawialiśmy dlaczego Niemcy nie strzelają do nas.
Widocznie byli wtedy zaangażowani na innych odcinkach. Poszliśmy do natarcia tego samego popołudnia bez uzupełnienia paliwa. Szliśmy na gąsienicach, więc spaliliśmy sporo paliwa. Posuwaliśmy się doliną rzeki wzdłuż drogi numer 6. Nasz pluton dostał rozkaz, aby wejść do miasta. Natknęliśmy się na ogromny lej na drodze, który uniemożliwił dalsze posuwanie. Nadchodził wieczór. Nie mieliśmy piechoty i zgodnie z zasadą musieliśmy się na noc wycofać. Następnego dnia
podeszliśmy pod miasto. W trzecim dniu natarcia natknęliśmy się na lej
i czołg został unieruchomiony. Ustawiliśmy karabin maszynowy i schroniliśmy się pod czołgiem. Przez cały dzień okładali nas moździerzami. Około 6-tej po południu pocisk z moździerza uderzył tak blisko, że odłamki poszły pod czołg i wszyscy zostaliśmy ranni. Dostałem trzy odłamki, w kolano, w pachwinę i jeden w udo. Wysłali mnie i całą załogę do szpitala w Casamassima. Odłamka z pachwiny mi
nie wyjęli i mam go do dzisiaj. Później, gdy ściągnięto czołg okazało się, że dostał tyle pocisków, że klap nie można było otworzyć. Leżałem miesiąc w szpitalu. Byłem stosunkowo lekko ranny i nawet mogłem chodzić. Początkowo dali mi pensję inwalidzką w Anglii, ale potem, gdy się zorientowali, że odłamek się nie rusza, dali mi 80 funtów i na tym się skończyło. Dwóch ciężej rannych wysłano na leczenie do
Anglii. Nie wrócili już do jednostki i zapisali się na Uniwersytet w Londynie.

Zdecydowałem się, niezupełnie formalnie, wrócić do pułku ze szpitala. Zameldowałem się pułkownikowi. Później przyszły za mną listy gończe. Było sporo bałaganu w administracji szpitalnej. Dowódcy oddziałów byli dumni, że ich żołnierze woleli wracać do oddziałów liniowych, niż wałęsać się gdzieś po oddziałach uzdrowieńców. Opowiadano straszne historie o tych oddziałach
uzdrowieńców. Stosowano tam męczące terapie, gimnastykę i inne zabiegi, tak, że wielu wolało wracać do oddziałów. Po powrocie do oddziału mój pułk był pod Loreto. Czołgi były już obsadzone, dla mnie czołgu zabrakło. Przydzielili mnie do dowozu amunicji. Przez całą wojnę nigdy nie najadłem się tyle strachu co w tej służbie. Dowoziliśmy amunicję do swojego pułku na punkt zborczy, z którego
zabierały ją frontowe oddziały. Pamiętam jak raz Niemcy obłożyli nas obstrzałem, gdy znajdowaliśmy się na parku pod kupami amunicji. Szczęśliwie nie byłem długo w tej służbie i przekazano mnie znów do czołgu.

Rzucono nas na lewe skrzydło i posuwaliśmy się naprzód bez większego oporu. Niemców braliśmy do niewoli całymi gromadami i tylko machaliśmy ręką, żeby szli do tyłu. Niemcy byli tam zupełnie zdezorientowani i łatwo się poddawali. Potem posuwaliśmy się na Bolonię i tu właściwie skończyła się akcja. Krzyż Walecznych dostałem za akcję na Piedimonte. Później dostałem przydział do Gubio na instruktora czołgu sherman. Słabo znając język angielski musiałem tłumaczyć instrukcje na język polski. Już do końca wojny pełniłem tę funkcję instruktora.
Wyjechaliśmy do Anglii statkiem do Southampton. Stamtąd do obozu spadochroniarzy do Hardwig camp. Patrzyłem z okien wagonu na Anglię, gęsto zaludnioną, gdzie dom stał przy domu, gdzie nie wiedziało się gdzie się jedno miasto kończy a drugie zaczyna. Myślałem często, czy znajdzie się w tej sytuacji jeszcze miejsce dla nas. Kontaktowałem się z ojcem, który był w 9-tej kompanii warsztatowej. Matka została w tym czasie wywieziona do Afryki, do północnej
Rodezji. Zapisałem się, tak jak większość kolegów do Polskiego Korpusu Przysposobienia. Rodziny z Afryki przyjechały do Anglii dopiero w 1948 roku. Myślę, że Anglicy celowo czekali, aby większość zdecydowała się pojechać do Polski. Byłem w wojsku do 1948 roku, podobnie jak ojciec. Nie spieszyło mi się, aby pracować w fabryce. Wreszcie matka zawiadomiła nas, że są w drodze do Anglii.
Przywitaliśmy rodzinę w Southampton. Ojciec nie poznał synów, których nie widział pięć lat.

Zwolniłem się do cywila i poszedłem do pracy. Wynająłem mieszkanie z meblami. Pracowaliśmy wszyscy w fabryce plastyków. Warunki zdrowotne były w tych fabrykach fatalne. Inni nie chcieli tam pracować i dlatego zapewne Polaków łatwo przyjmowano. Jasno postawiono nam sprawę, że Polaka przyjmowano tylko tam, gdzie na to miejsce nie było Anglika. Niedługo tam pracowaliśmy. Poszliśmy do
fabryki włókienniczej. Zarabialiśmy około 4 do 5 funtów tygodniowo. Było nas czterech pracujących w rodzinie, więc byliśmy stosunkowo dobrze sytuowani. Zapisałem się na kurs wieczorowy na kreślarstwo i po jego skończeniu dostałem pracę w tej samej fabryce. Zarabiałem mniej, ale praca była czyściejsza. W pewnym okresie złożyliśmy wnioski na wyjazd do Kanady. Dopiero po roku dostaliśmy list z ambasady aby się stawić na wyjazd. Urzędnik zasugerował, abyśmy najpierw wyjechali w trójkę z braćmi do Kanady, a później sprowadzili
rodziców. Rodzice przyjechali w rok po nas.


Pierwotnie chcieliśmy jechać do Toronto, ale przekonywano nas, aby jechać do Winnipegu. Staraliśmy się dowiedzieć o tym mieście ile się tylko dało. Przeczytaliśmy, że jest ono jednym z miejsc w Kanadzie z największą liczbą dni słonecznych w roku. To nas trochę zachęciło i tak znaleźliśmy się w Winnipegu. Kupiliśmy mały domek, aby rodzice mieli się gdzieś zatrzymać. Nie znaliśmy żywej duszy po przyjeździe do tego miasta. Kolega podał nam adres znajomego i od
niego w dzień przyjazdu dowiedzieliśmy się, że właśnie tego dnia odbędzie się zebranie Kombatantów w hotelu Empire State Chateau. Kolega Mossakowski dzierżawił restaurację w tym hotelu. I tak pierwszego dnia znaleźliśmy się w SPK.


Moi bracia dostali pierwsi pracę w fabryce tekstylnej. Ja dostałem później pracę w Pionier Electric jako operator maszyn. Szukałem jednak pracy jako kreślarz. Ostatecznie dostałem się do firmy konsultacyjnej. Po trzech miesiącach wezwał mnie kierownik. Bałem się, że mi wymówi pracę a okazało się, że dostałem podwyżkę. Była to jedna z wielu w tym czasie przyjemnych niespodzianek. W tym
samym przedsiębiorstwie, które z kilkuosobowego zespołu rozrosło się, po latach, do kilkudziesięciu, pracowałem aż do przejścia na emeryturę. Po ustabilizowaniu się w pracy trzeba było pomyśleć o założeniu rodziny. Żonę swoją poznałem w Winnipegu. Przyjechała tu z Reginy w odwiedziny do swojej rodziny. Dostała pracę w miejscowym szpitalu. Wkrótce potem pobraliśmy się. Mam córkę, zamężną i dwóch synów. Mam dwóch wnuków. Obaj moi bracia Julek i Andrzej są też
żonaci. Córka skończyła Red River College i pracuje w Uniwersytecie Manitoby w dziale reklamy. Syn również w Red River studiuje miernictwo. Najmłodszy skończył grafikę. Wszystkie moje dzieci mówią po polsku, choć najmłodszy mówi najsłabiej. Do SPK zapisaliśmy się wszyscy trzej i do dziś jesteśmy członkami. Obecnie jestem po raz drugi sekretarzem Koła Nr 13. Przeszedłem na emeryturę, ale pracuję jeszcze dorywczo.

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228