Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

STANISŁAW SMOLEŃSKI (SENIOR)

 

 

Stanisław Smoleński (senior)

WSPOMNIENIA
Spisane od grudnia 1987 do lutego 1988

 


Wspomnienia moje sięgają czasów sprzed rewolucji rosyjskiej 1917 roku. Byłem zmobilizowany do rosyjskiego wojska w roku 1915-tym. Miałem niebieską kartę powołania. Oznaczało to, że jestem jedynakiem. Po ogłoszeniu mobilizacji nie stawiłem się do poboru. Zostałem więc po prostu dezerterem. Zastanawiałem się co zrobić. Jeśli się zgłoszę, to pójdę do piechoty. Ojciec mój, który pracował na kolei, znalazł jakiegoś znajomego lotnika, Polaka w Gatczynie pod Petersburgiem. Nazywał się Krzyżanowski.
Pojechaliśmy do Gatczyna z ojcem. W Petersburgu musieliśmy nocować. Nie mogliśmy iść do hotelu, dlatego, że byłem dezerterem. Całą noc przespacerowaliśmy z ojcem po mieście. Rano poszliśmy do hotelu umyć się. Już rano nie trzeba się było meldować i przedstawiać dokumentów. Pojechaliśmy pierwszym pociągiem do Gatczyna i zgłosiłem się na ochotnika do pierwszego zapasowego batalionu, którego dowódcą był Polak kapitan Bołsanowski. Tam mnie przyjęli po znajomości, jako ochotnika. Miałem cenzus. Skończyłem szkołę handlową w Warszawie. Miałem pełną maturę. Przyjęto mnie do stałego personelu, ponieważ miałem przeszkolenie w silnikach francuskich. Pracowałem w firmie francuskiej w Moskwie, jako
pomocnik montera a później jako monter. Były to silniki używane w wojsku rosyjskim, dlatego mnie tam przyjęli jako instruktora. Przyznali mi stopień kaprala i kazali wykładać. Znałem słabo rosyjski język, ale przygotowywałem sobie wykłady na piśmie. Wykładałem podoficerom, którzy się kształcili na mechaników lotniczych. Miałem dwie klasy, jedną podoficerów i jedną dla oficerów. Wykładałem przez cały rok. Jednocześnie latałem na samolocie jako amator. Byli tam Polacy piloci: kapitan Piątkowski i kapitan Malczewski. Latałem jako pasażer z Moskalem plutonowym Arsyniewem. Puścił mnie do steru i poprawiał. Latałem na farmanie IV. Stery głębokości miał z przodu.
Silniki były 6-cio cylindrowe, gnomy, rotacyjne. Ręką trzeba było zapuszczać śmigło i cały silnik obracał się razem ze śmigłem. Śmigła były zrobione z drzewa. Silniki takie zużywały bardzo dużo paliwa. Osiągały 60 km/godz. przy wznoszeniu (szybkość minimalna) a 100-120 km/godz. szybkość maksymalną. Silniki były bardzo nieskomplikowane. Mieliśmy dwa rotacyjne silniki "Gnom" i "Ron". Do Gatczyna przyszły za mną listy gończe. Odpowiedzieli, że jest tu taki plutonowy Smoleński i odbywa służbę jako instruktor. W rezultacie zadowoliło to władze wojskowe i nic mi nie zrobili. Po
rewolucji październikowej założyłem w Gatczynie Związek Wojskowy Polaków Garnizonu Gatczyńskiego. Należało do niego ponad stu Polaków, głównie podoficerów. Wynająłem pusty sklep i założyłem herbaciarnię - klub polski. Schodziła się tam cała polska kolonia. Kupiłem domina, szachy, urządzałem uroczystości, m. inn. rocznicę kościuszkowską. Rosjanie się nie przyczepiali zupełnie. Ponieważ miały miejsce, od czasu do czasu, napady maruderów, zorganizowaliśmy samoobronę. Pojechałem do Instytutu Leśnego do Petersburga, gdzie urzędował w tym czasie Lenin. Rozmawiałem z nim po polsku. Lenin mówił bardzo dobrze po polsku, bo przecież studiował
w Krakowie. Tłumaczyłem mu, że potrzebne są nam karabiny. Odpowiedział :"Towarzyszu, po co wam karabiny, przecież nikt was nie morduje. Nie róbcie paniki". Ale ostatecznie zgodził się, oderwał margines gazety i napisał : "Wydać towariszczu Smolenskomu 50 wintowok."(wydać towarzyszowi Smoleńskiemu 50 karabinów). Do Lenina nie było wtedy trudno dostać się. Gatczyno było 40 km od Petersburga. Wydali mi z magazynu 50 nowiutkich japońskich karabinów. Uzbroiliśmy straż. Nie mieliśmy, szczęśliwie, nigdy okazji do wykorzystania tych karabinów. Zacząłem jako dezerter i skończyłem jako dezerter. Pojechałem z karabinem do Moskwy do rodziców. Chodziłem po sklepach z karabinem na plecach i wszystko kupowałem poza kolejką. W czasie rewolucji należałem do "rotnego komitetu rewolucyjnego" i byłem jego delegatem. Należałem do "eserów" (Partii Socjalno-Rewolucyjnej). W pewnym momencie znalazłem się w bardzo trudnej sytuacji. Mieliśmy w komitecie sąd nad naszym dowódcą, kapitanem Bołsanowskim, Polakiem. Był on, jako dowódca bardzo surowy. Przeprowadzono nad nim sąd
wojenno-rewolucyjny. Ja byłem członkiem komitetu, a więc wchodziłem w skład sądu. Żądali kary śmierci. Normalnie oficerom zrywali naramienniki i strzelali w łeb. Kombinowałem, jak go wyciągnąć, choćby dlatego, że Polak. Postawiłem wniosek, żeby zamiast kary śmierci wysłać go na front. A frontu nie było. Udało się i wysłali go na front. Dowiedziałem się później od mojego brata ciotecznego, że w związku zapewne z tym wypadkiem, miałem w mojej
ewidencji adnotację, która przeszkadzała mi w awansowaniu. Ale go od śmierci ocaliłem.

Jako jedyny rodzaj broni w Gatczynie - lotnicy, objęliśmy całą służbę garnizonową. Pilnowaliśmy m.inn. dworców kolejowych. Jako plutonowy byłem dowódcą warty na dworcu. Siedziałem sobie i piłem herbatę, a moi ludzie w plutonie, w sile kilkudziesięciu, trzymali warty na torach kolejowych. Przyszły oddziały Kiereńskiego i bardzo grzecznie rozbroiły nas i sami objęli posterunki, a nas wysłali do domów. Były to oddziały, które Kiereński wysłał na odsiecz Petersburga przeciwko bolszewikom. Bolszewicy wystawili przeciw nim działa i rozbili ich w puch. Pamiętam, że jechał do nas student
Bogusławski, który miał mnie zastąpić jako komendanta warty. Napotkał patrol kontrrewolucyjnej policji i zastrzelili go, gdy jechał dorożką. Policja strzelała z okna. Byłem delegowany do Moskwy na jego pogrzeb. Bogusławski był siostrzeńcem archireja w Moskwie. Było uroczyste nabożeństwo, pogrzeb ze stypą, z przyjęciem, kawiorem w salaterkach, blinami i sporo wódki. I to wszystko w czasie rewolucji. Przy każdym daniu, a było ich wiele, archirej miał przemówienie i powtarzał: "Boże, przyjmij duszu raba twojego, Bogusławskiego. Hospody, pomyłuj." Picie było bardzo orginalne. Nie był to alkohol, lecz coś w rodzaju lemoniady w kieliszkach. Miałem szczęście, bo to ja mogłem jechać w dorożce i dostać kule. Trafiło na niego. Robiło się bardzo niespokojnie. Zaczęli rozstrzeliwać ludzi. Sądy doraźne były na porządku dziennym. Polaka, Korytowskiego, mechanika, rozstrzelali, mimo, że był bolszewikiem. Gdy zaczęło się robić bardzo gorąco, wziąłem karabin na plecy i pojechałem do Moskwy, do rodziców.

W Moskwie wstąpiłem do Polskiego Moskiewskiego Rewolucyjnego Pułku im. Bartosza Głowackiego. W pułku tym byli sami Polacy, żołnierze i oficerowie. Byliśmy między swoimi, zgromadzenie wszystkich broni. Była to forma samoobrony, żeby schronić się przed rewolucyjnym bałaganem. Władza uznawała te pułki, jako normalne wojsko. W pułku był również mój szwagier. Nosiliśmy naramienniki z polskim numerem pułku. Większość
Polaków w Gatczynie stanowiła ewakuowana przez Rosjan służba kolejowa. Podobnie mój ojciec był takim kolejarzem ewakuowanym z Warszawy do Moskwy.

W czasie rewolucji zebrało się nas około ośmiu, m. inn. mój szwagier. Wszyscy młodzi chłopcy. Pojechaliśmy na granicę wojskową między Niemcami a Rosjanami. Było to jeszcze w 1917- tym roku. Udało się nam przedostać przez granice. Niemcom wylegitymowaliśmy się dowodami kolejowymi, gdyż wszyscy byliśmy synami kolejarzy. Ponieważ Niemcy poszukiwali kolejarzy, wsadzili nas do pociągu i zawieźli nas do Mińska a potem do Warszawy. Żadnych specjalnych trudności przy przejściu przez granicę nie było. Uznali nas za byłych wojskowych, jeńców wojennych. W Warszawie musieliśmy się meldować, najpierw codziennie, później raz na tydzień i wreszcie raz na miesiąc. I tak się meldowaliśmy aż do rozbrojenia Niemców. Natychmiast wstąpiliśmy do organizującej się Polskiej Armii, do
36-tego pułku piechoty, do Legii Akademickiej. Potrzebowali podoficerów, a ja byłem plutonowym. I zaczęła się moja kariera w polskim wojsku. Wstąpiłem do I-go pułku lotniczego. Tam dostałem stopień majstra I-ej kategorii, co odpowiadało stopniowi sierżanta sztabowego. Było nas tylko dwóch sierżantów sztabowych w całej armii.

Zacząłem studiować w latach 20-tych na Politechnice Warszawskiej, na Wydziale Mechanicznym. Studiowałem tam 5 lat czekając na otwarcie wydziału lotnictwa. Ponieważ wydziału takiego nie otworzyli, zdecydowałem się na przejście do SGGW, na Wydział Technologii Drewna. W czasie studiów na Politechnice pracowałem nocami w redakcji dziennika "Rzeczpospolita". Byłem odpowiedzialny za przyjmowanie telefonicznie depesz krajowych. Dyktowałem maszynistce i posyłałem do redakcji. Pracowałem w redakcji trzy lata. Spotkałem tam ciekawych ludzi. Kornel Makuszyński był tam redaktorem literackim. Zajmował sąsiadujący z moim pokój. Makuszyńskiemu mam dużo do zawdzięczenia. Miałem kłopoty z żoną, która była w tym czasie ciężko chora. Lekarz zażądał gotówki za operację. Nie miałem pieniędzy. Miałem ładny czajnik bucharski przywieziony jeszcze z Rosji. Lekarz zaproponował, że chętnie ten czajnik weźmie jako zapłatę za operację. Nie zgodziłem się na jego propozycję. Makuszyński się o tym dowiedział. Poprosił mnie do siebie. Zaproponował bezpośrednio pożyczkę. Był to bardzo dobry człowiek. Rozumiał moją sytuację, bo sam miał kłopoty z żoną.

Z innych pamiętam Adolfa Nowaczyńskiego, Kazimierza Wierzyńskiego - poetę. Na imieniny Strońskiego, redaktora "Rzeczpospolitej" zbierało się u niego doborowe towarzystwo. Przychodził również przedstawiciel "Kuriera Porannego", lewicowego pisma. Toczyły się ożywione dyskusje. Było czego posłuchać. Żona Stanisława Strońskiego była Angielką, ale dobrze mówiła po polsku. Studia skończyłem w latach dwudziestych około 1925 roku.
Pamiętam okres przewrotu majowego. Widziałem wypadki rozgrywające się na ulicach. Stale krążyłem po mieście z bratem stryjecznym. Ofiar w ludziach nie było tyle ile się potem mówiło. Po stronie rządu opowiedziała się Podchorążówka. Nie było wśród nich ani jednego zabitego.

Skończyłem Wydział Leśny, Dział Technologii Drewna u prof. Szwarca. Napisałem pracę dyplomową: "Żywicowanie sosny pospolitej w niektórych nadleśnictwach dyrekcji warszawskiej." Na podstawie obrony tej pracy otrzymałem, po wielu latach, przy okazji 175-lecia SGGW, tytuł magistra inżyniera.

Zacząłem pracować najpierw na swoją rękę. Wspólnie z kolegą robiliśmy plany urządzeniowe lasów. Był to dobry interes. Zarabiało się sporo, zwłaszcza gdy się samemu wszystko robiło. Pracowaliśmy przez trzy lata. Podejmowaliśmy się przygotowania planów urządzeniowych, gwarantując ich zatwierdzenie. Kreślenia wykonywaliśmy sami. Ciężka to była praca, bo cięgle było się w terenie. Dostałem pracę w tartaku w Czarnej Wsi pod Białymstokiem. Tartak ten został później włączony do Instytutu Badawczego Leśnictwa jako tartak doświadczalny. W tartaku organizowane były jaczejki
komunistyczne. Zamordowali księdza proboszcza, poranili nadleśniczego, zamordowali sekretarza w nadleśnictwie i zrabowali nadleśnictwo. Była to planowana akcja terrorystyczna, kierowana z zagranicy. W skład tych jaczejek wchodzili głównie Rosjanie. Jaczejki usiłowały dostać się do kasy tartaku, ale kasa była pusta. W fabryce pracowało ponad 400-stu robotników. Między nimi było bardzo wielu uciekinierów z czasów rewolucji, którzy dostali prawo azylu w Polsce i prawo do pracy w tartaku. Miałem nawet bardzo dobrą grupę rosyjskich oficerów. Ministerstwo chciało odebrać im prawo azylu, ale
wystarałem się im o przedłużenie. Ponad 20 % robotników było związanych z jaczejkami. Zamordowali księdza, który z ambony gromił komunistów. Po tym wypadku zaaresztowano 15 osób. Na mnie również wydawano wyroki śmierci. Mogłem sobie nimi ściany wylepić. Nosiłem przy sobie broń, więc zamordowanie mnie było by połączone z ryzykiem. Po morderstwach przyjechała policja i sędzia śledczy. Pokazywałem mu podejrzanych komunistów. Przykuli ich do łańcucha i odesłali pociągiem do Białegostoku, gdzie była rozprawa. Dwóch skazali na śmierć. Jeden z nich to Hlabicz - Rosjanin a drugi Polak. Znaleźli u niego skład broni, karabiny maszynowe. Pracowałem tam przez 10 lat. Później się uspokoiło.

Zapadłem na zapalenie płuc i przeniesiono mnie na południe Polski do Broszniowa w województwie stanisławowskim. Tam prowadziłem tartak na 800 robotników. Przy tartaku była skrzyniarnia oraz elektrownia napędzana trocinami i odpadkami drzewnymi. Tam pracowałem do 1939 roku, do mobilizacji.
(Następujący fragment jest spisany z oryginalnego notatnika
prowadzonego na bieżąco we wrześniu 1939 roku.)

Dnia 31-go sierpnia o godzinie 18:30 rozlepione zostały afisze mobilizacyjne. Ponieważ miałem się stawić w Grodnie w pierwszym dniu mobilizacji, więc natychmiast przystąpiłem do przekazywania zakładu jedynemu inżynierowi jaki pozostał w zakładzie. Po przekazaniu tartaku ucałowałem śpiących dwóch malców, Andrzeja i Julka, prosiłem najstarszego 19-to letniego Stacha o opiekę nad matką, ucałowałem żonę i wyjechałem samochodem do Lwowa. We Lwowie byłem o godzinie 2-ej w nocy. Rano wyjeżdżam ze Lwowa z godzinnym opóźnieniem. Pociąg przepełniony. Na wszystkich stacjach tłumy odprowadzające rezerwistów. Słychać przejmujący płacz matek, żon i rodzin. Do Warszawy przybywamy dopiero późną nocą. Jadę do rodziców, ażeby ich pożegnać. O 6-ej rano żegnam matkę i siostry i wychodzę odprowadzany przez ojca i siostrzeńców. Biorę dorożkę. Ledwie ujechaliśmy kilkadziesiąt metrów - alarm lotniczy. Muszę pożegnać ojca i siostrzeńców i jechać na dworzec sam. Na dworcu wschodnim ładują rezerwistów przez okna. Ścisk taki, że jadę stojąco na siedzeniu w drugiej klasie. Jedziemy bardzo wolno. Liczne postoje. W Ostrowie pierwsze zetknięcie z wojną. Samoloty niemieckie zrzucają 18 bomb na nasze tory. Wszystkie bomby padły około torów nie wyrządzając szkód. Do Grodna przyjeżdżamy dopiero późną nocą.
Grodno też już zbombardowane. Uszkodzono katedrę, która stoi z rozdartą ścianą. W warsztatach, w których mam pracować dziura w dachu z wybuchu bomby. Dużo rannych. Rano 2-go września, dostaję przydział jako zastępca kierownika montowni w parku broni pancernej. Codzienna praca w warsztatach zaczyna się o godzinie 7-ej rano i trwa do 5-ej z godzinną przerwą na obiad. Regularnie codziennie mamy trzy do czterech nalotów. Jednego dnia jeden z samolotów ostrzelał nas z karabinu maszynowego. Było około trzystu żołnierzy i oficerów na placu, jednak nikt szwanku nie poniósł. W czasie jednego nalotu Niemcy trafili w prochownię na Czechowniczynie, wysadzając w powietrze znaczną ilość amunicji. Jednego dnia idąc do warsztatu w czasie nalotu podniosłem paczkę cukierków zrzuconą z samolotu. Cukierki oddałem do analizy. Ciekawy jestem jaki prezent zrzucił nam Niemiec. Praca w warsztatach idzie imponująco. Wojskowi i cywile, mimo nalotów pracują bardzo sprawnie. Wszyscy wierzymy w zwycięstwo i pocieszamy się, że będzie lepiej. Dnia 10-go września zostałem wezwany do dowództwa i dowiedziałem się tam, że tegoż dnia
kilku naszych oficerów, między innymi i ja odchodzimy na dowódców
kolumn frontowych w dyspozycji naczelnego dowództwa. Park nasz
miał być ewakuowany na południe. Przystąpiliśmy do przemalowywania wozów. W tym celu zebraliśmy cywilnych malarzy i w tymże czasie robiliśmy wozom toaletę. Po upływie czterech dni kolumna była gotowa do wymarszu. Codziennie trzeba było zmieniać miejsce postoju, bo zachodziła obawa, że nam rozbiją wozy. Rano o 9-ej, przybiega goniec ze starostwa, abym się natychmiast zgłosił. W starostwie dowiaduję się, że wojska sowieckie przekroczyły granicę. Jesteśmy w kleszczach. Dostaje rozkaz, aby czekać przy telefonie. Tymczasem w starostwie ruch. Urzędnikom wypłacają trzymiesięczne odprawy. O godzinie 8:30 wyjeżdża starosta. Pozostali urzędnicy snują się zrozpaczeni. O godzinie 9-ej otrzymuje rozkaz "wycofać się narazie na Wilno". Udaję się do lasu i zaczynam wysyłać wozy po trzy.
Jadę ostatni swoim osobowym. Dostaję meldunek, że wojska sowieckie są już o 15 kilometrów.

Szosa do Wilna zatłoczona. Szybko mkną samochody wojskowe, pocztowe, ciężarowe z policją. Jadą działa przeciwlotnicze. Nad szosą nisko przelatują w kierunku na Wilno samoloty - tym razem polskie. Do Wilna przybywamy nocą. Zatrzymuję kolumnę przed zaporą przeciwczołgową. Tłok niebywały. Kieruję kolumnę na miejsce zborne, sam jadę do szefostwa. Są już inni dowódcy kolumn. Co dalej - nie wiadomo. Nikt nic nie wie. Jestem przybity. Czyżby to był pogrom? Co robić? Po długim poszukiwaniu znajduję hotel. Jeść nie ma co. Dostaję herbatę, zjadam trochę chleba żołnierskiego i idę spać. Ale spać nie mogę. Myśli kłębią się pod czaszką. Jestem oszołomiony. Co się stało? Co będzie? Czy to już koniec? Nie, wierzę, że to koniec - to tylko chwilowa klęska.

19-go września rano zameldowaliśmy się w Wilnie w szefostwie. Zawiadomiono nas, że otrzymamy 6-cio miesięczne pobory i narazie nakazano ostre pogotowie przy oddziałach. O godzinie 14-ej otrzymałem zwolnienie na obiad do miasta. Ponieważ już trzeci dzień nie jadłem nic gorącego, pojechałem do krewnych żony i przyznałem się, że jestem głodny. Pożywiłem się trochę a następnie prosiłem, żeby mi pozwolono zmienić opatrunki na nogach. To skutkiem nie zdejmowania butów miałem na kostkach wrzody. Wymoczyłem nogi, założyłem nowe opatrunki i wróciłem do oddziału. Czekamy dalszych rozkazów. O godzinie 18-ej telefon z szefostwa, żeby wszystkie kolumny wymaszerowały. Chcemy wypełnić rozkaz. Tymczasem dowódca ochrony, major K.O.P. oświadcza nam, że wozów nie
wypuści, ponieważ czołgi bolszewickie są w mieście. Otrzymuję wreszcie rozkaz, aby z resztą swojej kolumny udać się za Zielony Most i czekać na wycofujący się Baon KOPu. Miasto oświetlone, na ulicach tłumy. Wszystko to spowodowane fałszywymi wiadomościami radiowymi o przewrocie w Niemczech. W pewnej chwili na ulicach popłoch - publiczność pierzcha na wszystkie strony. Wozy zaczynają pędem przejeżdżać most. Koło mnie przesuwają się sznury samochodów, wozów, koni, idzie piechota, artyleria. Deszcz przykro mży. Jest przenikliwie zimno. Przy moście karabin maszynowy i żołnierz K.O.P.u, na moście ciężarówka jako zapora. Cisza.
Rozmawiam z oficerem dowodzącym i w pewnej chwili słychać krótkie serie z kaemu i parę wybuchów. Nadchodzą Sowieci. Dostaliśmy rozkaz, żeby wycofać się w kierunku granicy litewskiej.

Koniec fragmentu z notatnika z 1939 roku).

Po przejściu granicy Litwini nas internowali. Zabrali nas do miejscowości letniskowej nad Niemnem - Kołotowo. Domy były budowane tylko na lato, nie były ogrzewane, a zbliżała się zima. Wywieźli nas do Kalwarii, małego, żydowskiego miasteczka z domem dla obłąkanych. Opróżnili ten dom i umieścili tam polskich oficerów. Widocznie uważali, że jest to odpowiednie dla nich miejsce. Ulokowali nas w pomieszczeniach z drzwiami bez klamek, z zakratowanymi oknami. Łazienki były bez kranów, żeby się chory nie powiesił. W pomieszczeniach były prycze na cztery osoby. Zima tego roku była bardzo ciężka. Komendantem obozu był major Jaksztas. Prawdopodobnie mówił po polsku, bo nie wyobrażam sobie, żeby Litwin nie mówił po polsku. Nigdy jednak języka polskiego nie używał. Litewski język jest dziwny. Mimo iż byłem na Litwie przeszło rok nic nie zapamiętałem z wyjątkiem "negalima" - "nie wolno", bo żołnierze stale do nas się z tym zwracali. Mogliśmy chodzić swobodnie z piętra na piętro, ale nie wolno było wychodzić na zewnątrz. Ustosunkowanie się żołnierzy do nas było niżej wszelkiej krytyki. Nie wiem, dlaczego Litwini tak Polaków nienawidzą. Żołnierze odnosili się do nas jak do najgorszych przestępców. Nie bili nas tylko dlatego, że było to surowo zakazane. Poszturchiwanie kolbami było jednak na porządku dziennym. Doszło do tego, że jeden z wojskowych wyraził chęć udzielenia pomocy przy ucieczce z obozu dwom oficerom,
oczywiście za pieniądze. Był to podstęp. Jednego z oficerów zastrzelili
a drugiego ranili. Ogłosiliśmy głodówkę. Wszyscy oficerowie byli bardzo zdyscyplinowani. Reguły głodówki polegały na tym, że nie wolno było nic jeść, ale można było pić wodę oraz palić papierosy. Przymusowego karmienia nie było. Głodówka trwała jakieś 10 dni do dwóch tygodni. Litwini ustąpili. Przyjęli nasze żądania przeprowadzenia śledztwa i ukarania winnych. Czy ich naprawdę ukarali, tego nie wiem, ale się zobowiązali. W obozie panowała ścisła dyscyplina. Chodzić można było tylko w szyku po maleńkim
dziedzińcu. Pozwalano nam jednak na różne rzeczy. Mieliśmy samorząd, który porozumiewał się w naszym imieniu z Litwinami. Naszym kierownikiem był emerytowany generał Przeździecki, staruszek, bardzo sympatyczny, spokojny. Organizowaliśmy również bardzo dobre koncerty. Mieliśmy dwóch skrzypków i jednego pianistę. Zorganizowaliśmy dwa koncerty skrzypcowe z akompaniamentem fortepianu. Organizowaliśmy także odczyty. Wśród oficerów znalazło się wielu najrozmaitszych specjalistów, więc istniała możność zorganizowania kółek samokształceniowych. Mieliśmy również sąd
koleżeński. Byłem członkiem takiego sądu z wyboru. Były dwie "izby", jedna dla młodszych oficerów a druga dla starszych od majora wzwyż. Były wypadki, kiedyśmy skazali kogoś na banicję. Z takim skazanym nikt nie rozmawiał. Nikt mu nie podawał ręki. Dyscyplina była wzorowa. Dla takiego lepiej było uciekać z obozu. Mieliśmy kilka wypadków skazania oficerów za współpracę z Litwinami. Jeden z nich nazywał się Melniker, prawdopodobnie żyd. Poza tym przypadkiem żydzi zachowywali się w czasie całej niewoli bez zarzutu.
Podczas gdy nawet niektórzy wyżsi oficerowie poszli na współpracę z bolszewikami, żydzi byli lojalnymi obywatelami polskimi przez cały czas. Muszę im tu oddać sprawiedliwość.

Trzeba przyznać,  że nie byliśmy głodni na Litwie. Mieliśmy dostatecznie dużo jedzenia, oczywiście w stylu litewskim np. gotowana kapusta na mleku. Nigdy tego w życiu nie jadłem. Na Święta dostawaliśmy również specjalne posiłki, np. na Boże Narodzenie czy Wielkanoc. Byli na tyle wyrozumiali, że po głodówce dali nam kaszkę na mleku, abyśmy się nie rozchorowali. I istotnie nikt się nie rozchorował. Mieliśmy wspaniałych lekarzy wśród siebie, którzy pilnowali tego, aby w czasie głodówki pić wodę i kontrowali jej
przebieg. Pamiętam jedną ze spraw rozpatrywanych przez sąd koleżeński. Jeden z oficerów, żyd, dostawał z domu paczki a w nich słoninę i maszynkę - prymus. Na złość kolegom stawiał prymus i smażył słoninę. Rozchodzący się zapach słoniny łatwo wyprowadzał z równowagi ludzi na chudym obozowym wikcie. Skończyło się na tym, że wylaliśmy mu słoninę i rozbiliśmy prymus. Był to zresztą jedyny taki wypadek. Na ogół solidarność w obozie była duża.

 Przy tej okazji chciałbym wspomnieć jak się Litwini obchodzili ze swoimi umysłowo chorymi. Część szpitala opróżnili dla nas, lecz pozostała część była jeszcze zamieszkana przez chorych. Wyprowadzali ich co pewien czas dozorcy na spacer. Dozorcy chodzili zawsze z kijami i okładali nimi chorych ile wlezie, bijąc gdzie popadło. Z naszych okien widać było mały dziedziniec, a na nim łaźnię dla obłąkanych. Nie zapomnę jak przyprowadzili kobietę, która wyła nieprzytomnie, bo nie chciała się kąpać. Zbili ją i wlekli ją po
kamieniach za włosy.

Dalszy ciąg w kolejnym wydaniu Polishwinnipeg.com

 

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228