Polonia Winnipegu
 

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

 

STANISŁAW SMOLEŃSKI (SENIOR)

 

 

Stanisław Smoleński (senior)

WSPOMNIENIA
Spisane od grudnia 1987 do lutego 1988

 


Pierwsza część wspomnień Stanisława Smoleńskiego(seniora) w poprzednim wydaniu Polishwinnipeg.com dziś ciąg dalszy.

Pozostawaliśmy na Litwie przez cały rok, od 1939-go do 1940- go. Przyszli bolszewicy. Litwini przekazali nasz cały obóz sowieckim władzom wojskowym i NKWD. Tym razem Litwini okazali się przyzwoici. Major Jaksztas zwołał oficerów i powiedział: "Muszę was przekazać konwojowi sowieckiemu. Kto ma ciemne punkty w życiorysie, za które mogła by mu grozić śmierć, niech ucieka do Polski." Skorzystało z tej okazji około dwudziestu, m. inn. prokuratorów. Litwini nie włączyli ich do listy przekazywanej Sowietom.

Przyszedł konwój, sprawdzili listę. Konwoje były to specjalne oddziały wojskowe, prawdopodobnie NKWD. Ustawiono nas w szeregu i Litwin czytał listę, sprawdzał a NKWD przyjmowało wszystkich po kolei, ustawiało dziesiątkami i otaczało swoim konwojem. Zapowiedzieli, że: "szag w lewo, szag w prawo, konwoj prinimajet arużja" (krok w lewo, krok w prawo, a konwój użyje broni). Utkwił mi w pamięci jeden szczegół, gdy konwój prowadził nas przez miasteczko w Kalwarii, a żydowskie dzieciaki rzucały w nas błotem,
wymyślały i krzyczały.

Wpakowali nas do wagonów, zdaje się osobowych i powieźli do Kozielska. Nie pamiętam jak długo jechaliśmy. Przyjechaliśmy do Kozielska. Ze stacji do klasztoru w Kozielsku było na piechotę parę kilometrów. Stosunki między oficerami w obozie były poprawne. Miałem kolegę Litwina, młodego chłopaka, który był podporucznikiem w polskim wojsku. Co ciekawsze, był on prawdopodobnie bratankiem majora Jaksztasa. Był traktowany przez niego tak samo jak i my, a młody Litwin był lojalnym polskim oficerem. Był on artystą malarzem po studiach w Akademii Sztuk Pięknych. Narysował mi karykaturę litewskiego żołnierza. Mam prawdopodobnie gdzieś jeszcze ten
rysunek. Pamiętam bardzo męczący marsz ze stacji kolejowej do klasztoru. Ludzie wieźli ze sobą sporo bagażu i później nie mogli go unieść. Ciekawy był tu stosunek kolegów. Nie byłem już wtedy młody, byłem powołany jako starszy rezerwista. Miałem 42 lata. Dźwigałem płaszcze, koce, bo zbliżała się zima. Byłem wdzięczny kolegom, którzy po drodze odbierali mi części bagażu i pomagali nieść. Nie zawsze tak jednak było. Pamiętam jednego majora, który się specjalnie obładował. Był raczej nielubiany jak większość oficerów sztabowych. Rzucał walizki po drodze i nikt mu nie pomógł. W ogóle jednak stosunki między kolegami były przez cały czas obozów na Litwie i w Kozielsku bez zarzutu. Moje doświadczenie wskazuje, że nie jest prawdą, że
Polacy są niekoleżeńscy jak to się często mówi. Mieliśmy czasem przykre stosunki między oficerami rezerwy a oficerami zawodowymi. Szczególnie oficerowie sztabowi odnosili się do rezerwisty z lekceważeniem.

W Kozielsku były dwa klasztory. Jeden męski, drugi o wiele mniejszy, żeński. Nas wpędzili na mały dziedziniec żeńskiego klasztoru. Było nas około czterystu oficerów. Kazali nam usiąść, raczej kucnąć. Na rogach dziedzińca stały samochody ciężarowe z karabinami maszynowymi skierowanymi na nas. Każdy reagował w inny sposób. Ja odmawiałem pacierz. Kilku ludzi zemdlało. Sanitariusze w białych kitlach zabrali ich na noszach. Po tym pokazie grozy wprowadzili nas do więzienia. Był to ciężki budynek betonowy. Kazali nam znów usiąść w kucki pod ścianami. I, co charakterystyczne dla bolszewików, - przynieśli kociołki z gorąca zupą - krupnikiem. Dali nam tego krupniku po wstępnym przyjęciu z karabinami maszynowymi. Następnie przydzielili nas do dużego klasztoru. Składały się nań szereg mniejszych budynków - cerkwi. W cerkwiach przygotowane były
prycze, bo my przyszliśmy na miejsce tych, których niedawno wywieźli
do Katynia. Prycze były piętrowe. Leżałem na czwartym piętrze. Wchodziło się tam po drabinie. Miałem dookoła postacie Świętych malowanych na ścianach. Mieszkałem z kapitanem Łabanowskim i z jego 16-to letnim synem, junakiem. Poszedł do wojska do pułku ojca. Bolszewicy zabrali i ojca i syna. Postępowali z nimi przyzwoicie i nie rozłączyli ich nigdy ani w Kozielsku, ani potem w Griazowcu. Aż do przejścia do polskiej armii udało im się trzymać razem.

Kozielsk był bardzo zapuszczony. Sady owocowe w klasztorze wymarzły kompletnie. Jednym z naszych zajęć było wycinanie wymarzniętych drzew. Drzewo to służyło nam do różnych robót. Rzeźbiliśmy z nich figurki. Klasztor w Kozielsku był zbudowany w dwóch poziomach. Wyższy poziom stanowiły cerkwie, a poziom niższy to bloki z małymi celami dla mnichów. Między tymi dwoma poziomami były schody, niegdyś marmurowe. Służyły nam jako surowiec do wyrabiania osełek, które nam stale zabierano. Sowieci mieli w klasztorze warsztat samochodowy. Nauczyłem się, jak się tam zmienia olej w samochodzie. Stary olej przepuszcza się przez gałgany, żeby odcedzić grube zanieczyszczenia i tak przefiltrowany płyn wlewa się na nowo do samochodu. Nauczyłem się tam również zakładać przewody elektryczne. Nigdy przedtem nie widziałem przewodów z drutów kolczastych, bez izolacji. Drutu kolczastego było pod dostatkiem. Prowadziło się wiec linie w pewnej odległości, żeby nie spowodować spięcia.

Pobyt w Kozielsku miał za zadanie naszą re-edukację. Mieliśmy kino, salę - czytelnię, bibliotekę oczywiście tylko rosyjską. Bardzo wielu oficerów pochodziło z Galicji, ci nie znali rosyjskiego. Ja mówiłem po rosyjsku nieźle. Korzystałem z rosyjskiej biblioteki. Bardzo przykre wspomnienia wiążą się z t.zw. "doprosami" (przesłuchaniami). Do dziś dnia nie rozumiem, na czym polegały te "doprosy" choć wiem, o co mnie pytali. Wprowadzali nas pojedynczo do pokoju, w którym siedziała komisja NKWD, zwykle w składzie
trzech osób. Zadawali pytania, przeważnie po polsku. Nie wiem po co im były te informacje? Pytali o sposób mojego życia, co robiłem, ilu miałem robotników ? Stawiali mi zarzuty, że w 1920 roku poszedłem do polskiego wojska i że biłem się z bolszewikami. Byli bardzo dobrze poinformowani. Wiedzieli nawet, gdzie byłem w rosyjskim wojsku. Jeden z politruków wypytywał mnie regularnie dlaczego nie pozostałem w rosyjskim wojsku. Wiedzieli, że byłem instruktorem w szkole lotnictwa w Gatczynie. Przypomnieli mi nazwiska kilku osób z Gatczyna, którzy są dziś w lotnictwie na wysokich stanowiskach. Zdarzało się, że mnie wołali na tłumacza. Było to dla mnie najprzykrzejsze.

Po przeniesieniu do dolnego Kozielska spodziewaliśmy się jakichś zmian dlatego, że przyjechała pani doktor, młoda Mongołka z jakiegoś koczowniczego plemienia i zaczęła przeprowadzać badania. Badała wszystkich po kolei. Segregowała na zdolnych i niezdolnych, choć prawdę mówiąc nie wiedzieliśmy do czego. Okazało się, że na prawie 400-stu przebadanych, tylko czterech zdyskwalifikowała, jako niezdolnych. Byli to zaawansowani gruźlicy i zaraz ich zabrali do szpitala. Okazało, się, że reszta jest zdolna do podróży. Zapakowali nas do towarowych wagonów i ruszyliśmy w drogę, jak się okazało, do Archangielska. Pod samym Archangielskiem, na stacji Griazowiec wyładowano nas i pomaszerowaliśmy parę kilometrów do byłego obozu dla jeńców fińskich. Obóz był mały i dla nas 400-stu nie było
wystarczająco miejsca. Wpakowali nas w ogrodzie między drzewami. Dostaliśmy po kocu i zaczęliśmy budować prycze, kryte dachem. 90 %
z nas się zaziębiło i zaczęliśmy chorować. Zapadłem na ciężką grypę.

W Griazowcu spotkaliśmy tych niewielu, którzy ocaleli od masakry w Katyniu. Było ich około dziesięciu. M.inn. był starszy pan, dr Szarecki, profesor chirurgii z Uniwersytetu Warszawskiego. Był również inny doktor, którego nazwiska nie pamiętam. Wiem tylko, że był to znany chirurg, który robił dobrze operacje ślepej kiszki. Poza tym znalazł się tam również mój szwagier, profesor Politechniki Warszawskiej, Siennicki, ojciec architekta Siennickiego w Montrealu. Zabrali mnie do pomieszczenia i posłali mi na podłodze. Zawsze lepiej niż na dworze. Po paru dniach doszedłem do siebie. Założyliśmy pewnego rodzaju "spółkę". Było nas czterech, szwagier prof. Siennicki, prof. Szarecki, chirurg, którego nazwiska nie pamiętam i ja. Znalazłem się w tej czwórce dzięki temu, że byłem posiadaczem wiadra
emaliowanego, które uratowałem z transportu, z sanitarnego oddziału. Wiadro było przydatne do gotowania zupy. Głodowaliśmy od samego początku po przybyciu do Griazowca. Zaczęła się bowiem propaganda za wstępowaniem do wojska sowieckiego. Ponieważ amatorów nie było, zaczęli nam zmniejszać porcje. Doszliśmy do tego, że całodzienne wyżywienie składało się z dwustu gramów chleba i raz dziennie z cieńkiej zupki. Chcieli nas zmusić głodem do wstępowania do wojska. I tu przydało się moje wiadro. Rozpalaliśmy sobie ognisko i w wiaderku gotowaliśmy zupę z lebiody. Byłem kucharzem. Dostawałem z kuchni skóry z bieługi, małego wieloryba. Tę soloną skórę wrzucaliśmy do wiadra, do tego parę kartofli. Czasami Szarecki
przyniósł trochę tłuszczu, który dostawał od jakiegoś bolszewika, gdy decydował się go operować. Takie wiaderko zupy bardzo pomogło nam przeżyć. Po jakimś czasie bolszewicy zauważyli to i zabronili nam gotować na dworze.

Siedzieliśmy w tym Griazowcu przez jakiś czas. Pamiętam, stworzyliśmy kółko naukowe, coś w rodzaju "Klubu Białego Wiadra". Trzech profesorów i ja - posiadacz wiadra. Trwało to parę miesięcy.

Wreszcie dostaliśmy wiadomość o amnestii. Ogłosili nam, że jesteśmy wolni i będziemy skierowani do wojska polskiego. Darowali nam kary. Mnie poprzednio skazali na dwadzieścia lat za udział w wojnie bolszewickiej w 1920 roku i teraz mi tę karę darowali. W dodatku dali nam po 1000 rubli odszkodowania. Wprawdzie te ruble nie miały wielkiej wartości. Kupić coś można było tylko za ubranie. Wsadzili nas na pociąg i zawieźli do Tatiszczewa, jednego z dwóch punktów zbornych. Przydzielili nas do istniejącego już obozu. Mieszkaliśmy przez zimę w namiotach. Były ogrzewane piecykami. Powodowało to wiele pożarów. Pamiętam marsz po drzewo do pobliskiego lasu. Wszyscy oficerowie i szeregowi z Gen. Andersem zbierali chrust i gałęzie i ze śpiewem nieśli je na plecach do obozu.

 Przydzielono nas jako oficerów do poszczególnych oddziałów. Ja miałem przydział do 5- tego pułku piechoty. Wkrótce jednak przenieśli mnie do grupy mechanicznej. ‚ćwiczenia musztry odbywały się z kijami, bo nie dostaliśmy broni od Sowietów. Nie wiadomo dlaczego przydzielili nam w Tatiszczewie jedno działo przeciwpancerne. Jedzenie było niżej wszelkiej krytyki. W bursie
oficerskiej na obiad dostawaliśmy po szklaneczce wódki. Któregoś dnia dali nam masło i chleb, bo likwidowano w pobliżu, dobrze zagospodarowany, niemiecki kołchoz. Ludzie pochorowali się na żółtaczkę z przejedzenia tym masłem, którego nie widzieli od długiego czasu . Anglicy nie przysyłali, nam do Rosji ani uzbrojenia, ani jedzenia, tylko umundurowanie. Wszystko pierwszorzędnej jakości, skóra i wełna. Pasy skórzane. Rosjanie patrzyli na to z zadrością. Za skórzany pas można było dostać worek mąki. Musieliśmy pilnować, żeby żołnierze nie rozdawali i wymieniali umundurowania.


W Tatiszczewie byliśmy niecały rok. Toczyły się trudne negocjacje polskiego sztabu z Sowietami co do warunków naszego wyjazdu do Persji. W końcu przewieźli nas do Baku, podstawili tankowce i załadowali nas na pokłady. Straszna była ta podróż. Byliśmy wszyscy chorzy. W nocy trzeba było skakać między leżącymi, żeby dojść do ustępu. W jednym transporcie było paręset ludzi rozłożonych na kocach na pokładzie. Charakterystyczne dla naszych uczuć związanych z opuszczaniem tej "nieludzkiej ziemi" było palenie rubli na stosie. Potem się okazało, że w Persji ruble te posiadały
wartość. Specjalnej kontroli NKWD nie było. Sprawdzali jedynie listy imienne i nie przeprowadzali nawet rewizji. Można było przewieźć co się posiadało. Przewiozłem m.inn. pamiętnik, który niestety później zaginął. Podróż przez morze trwała niecałą dobę.

Moje spotkanie z rodziną to cała historia. Jeszcze będąc w obozie otrzymałem od ojca z Warszawy adres mojej żony, którą wywieziono gdzieś do sowchozu. Po otrzymaniu 1000 rubli odszkodowania wysłałem zaraz w liście 500 rubli żonie. Pracowała ona w sowchozie przy świniach. Najstarszy syn był koniuchem, a średni syn ujeżdżał osły. Za to dostawali trochę żywności. Nigdy przez cały pobyt nie dostali ani grosza. Żyli z tego co udało im się ukraść. Żona przekupiła miejscowe władze i uciekła z sowchozu w Kazachstanie do Tatiszczewa. Po drodze NKWD zaaresztowało mojego syna Staszka, bo nie miał żadnych dowodów. Był najstarszy i miał już wtedy chyba
18 lat. Po przyjeździe więc żony zaopatrzyłem się w pismo z NKWD upoważniające mnie do szukania rodziny i wyruszyłem w drogę. Udało mi się go w końcu odnaleźć i przywieźć do Tatiszczewa. Staszek został przydzielony do Szkoły Podchorążych.

Pierwsze wrażenia po spotkaniu się z rodziną było okropne. Żona była zupełnie wycieńczona, synowie również wygłodzeni. I w Tatiszczewie nie było wesoło. Wojsko dzieliło swoje skromne racje z rodzinami. Aby odciążyć wojsko nakazano wysyłać rodziny na południe. Nie chciałem się z tym zgodzić. Dowódcą obozu w Tatiszczewie był wtedy gen. Boruta Spiechowicz. Wezwał mnie i powiedział, że rodziny wysyłamy na południe w lepsze warunki. Dał mi oficerskie słowo honoru, że jest przekonany, że będą tam mieli lepiej. Istotnie wierzył w to. Tymczasem rodziny w drodze na
południe zatrzymano i zawieziono z powrotem do kołchozu. Rozgoryczona żona napisała z kołchozu list do Boruty Spiechowicza, kwestionując wartość jego słowa honoru. Mam ten list po dziś dzień. Spiechowicz w odpowiedzi na to wręczył mi list od NKWD, upoważniający mnie do szukania rodziny i przywiezienia jej do Tatiszczewa. Z ambulansu dostałem lekarstwa i żywność. Dostałem bezterminowy urlop i pojechałem na poszukiwanie rodziny. Dojechałem do stacyjki, Czornaja Reczka. Trzeba było jeszcze pójść kilka mil pustynią. Po wielu trudach odnalazłem rodzinę w krytycznych
warunkach. Mieszkali w chlewie, leżeli na suszonej trzcinie. Wszyscy byli schorowani, z widocznymi objawami awitaminozy i wygłodzenia. Siedziałem w kołchozie przez dwa tygodnie. Starałem się  o żywność. Buty straciłem, pas angielski straciłem, ale zdobyłem trochę żywności. Żona była tak wycieńczona, że nie było mowy, aby doszła kilka mil do stacji kolejowej. Udało mi się znaleźć człowieka, który podjął się nas zawieźć za 100 rubli do najbliższej stacji. Koń ledwo sam się wlókł, a my szliśmy pieszo. Przy kupnie biletów kasjerka zażądała zaświadczenia o przejściu odwszenia. Oczywiście takiego zaświadczenia nie mieliśmy, ale 100 rubli usatysfakcjonowało kasjerkę. W czasie podróży musiałem uspakajać żonę, bo wymyślała spotkanym NKWD-zistom. W końcu udało mi się wysłać żonę i dwóch synów transportem sztabowym do Persji. Tym samym transportem jechał z nimi szwagier Siennicki. Ja sam zostałem w Rosji. Znałem dobrze
rosyjski język i wydelegowali mnie jako tłumacza do NKWD. Musiałem tłumaczyć wszystkie sprawy związane z transportami wojska. Będąc tłumaczem w NKWD dostawałem zaopatrzenie z ich specjalnego sklepu. Sklepy te były zaopatrzone we wszystko co można sobie wyobrazić w tamtejszych warunkach. Ryba, kawior i inne smakołyki.

Po trzech miesiącach dopiero wyjechaliśmy do Persji i odnalazłem rodzinę. Żona dostała biurową pracę w polskiej policji obozowej. Rodziny były umieszczone w ogrodach szacha, w zupełnie znośnych warunkach. Zbudowano im szeregi pryczy pod dachem. Po przyjeździe do Teheranu byłem zupełnie wycieńczony. Dostałem febry tropikalnej i pelagry. Przekazano mnie do angielskiego, oficerskiego, bardzo porządnego szpitala. Potem przenieśli mnie do szpitala Polskiego Czerwonego Krzyża. W tym samym czasie najmłodszy syn Julek zachorował na tyfus i leżał w szpitalu dla zakaźnych. Szczęśliwie wygrzebaliśmy się z tych chorób. Przydzielono mnie do komendy ozdrowieńców, do lżejszej służby. Wszyscy, z wyjątkiem Andrzeja, przechodziliśmy malarię. Wreszcie przydzielono mnie do czynnej
służby do obozu Quizil Ribat. Obóz ten był zbudowany specjalnie dla polskiego wojska. Dostaliśmy broń i zaczęło się szkolenie. Dostałem przydział do II Brygady Pancernej. Przechodziłem szkolenie najpierw na czołgach typu valentyne, a później przydzielono nam nowoczesne typu sherman. Valentyny były stare, wolne i prymitywne. Shermany natomiast były świetnie wyposażone. Do tego przydzielono odpowiednią ilość carriersów i samochodów pancernych. Samochody te były bardzo zwrotne. Pamiętam, że miały podobną szybkość do przodu i do tyłu. Skrzynia biegów włączała się automatycznie. Pięć biegów do przodu i pięć wstecznych.

Oficerowie płacili za osobiste wyposażenie, ale było z czego. Dostawałem bardzo dobrą pensję, bo miałem dużą wysługę lat, mimo iż byłem tylko porucznikiem. Również żona i dzieci otrzymywały przyzwoitą pensję, z której łatwo było im się utrzymać na mieście. Okres w Teheranie wspominamy bardzo dobrze. Obóz w Quizil Ribat był ponad 400 km od Teheranu, ale otrzymywaliśmy urlopy i można było odwiedzać rodziny. Szkolenia w Iraku trwały przeszło rok. Komendy były wyłącznie po polsku. W każdym oddziale byli oficerowie łącznikowi. Mieliśmy takiego, który się nazywał Taylor. Nazywaliśmy go "Krawiecki". Nauczył się po polsku.

Utkwił mi w pamięci niezwykły wypadek. Wybrałem się w Quizil Ribat w obozie do kancelarii pułku piechoty spisywać ewidencje. Kancelista wyjął papierośnicę i poczęstował nas papierosami. Nie zdążył zapalić zapałkę jak trzasł piorun. Jedyny piorun. Nie było żadnej burzy. Piorun zrobił dziurę w namiocie i trzasł między nas. Jednego zabił na miejscu. Był to kancelista. Jeden, żyd, podchorąży i ja zostaliśmy porażeni. Cucili mnie dwie godziny. Karetka pogotowia i zabrała mnie do szpitala. Byłem sparaliżowany po obydwu stronach. Po dwóch miesiącach wyzdrowiałem.

Po wyszkoleniu wysłano nas na front, we Włoszech. Od razu posłano nas pod Monte Cassino. Anders podjął się zadania, na którym poprzednio połamali sobie zęby Anglicy i Hindusi. Ja miałem przydział do drugiej brygady czołgów do kompanii warsztatowej. Kompania ta przeprowadzała lekkie naprawy czołgów na miejscu, a poważniejsze odsyłała na zaplecze do warsztatów. Obsługiwaliśmy trzy pułki, 1, 4, i 6-ty. Mieliśmy specjalną kompanię, która ściągała zniszczone czołgi. Posługiwali się ogromnymi ciągnikami o 14-stu kołach. Trudno było uwierzyć na jakie miejsca wdzierały się czołgi. Wiele z nich pozostawiono do dziś tam, gdzie zostały unieruchomione.

Staliśmy pod Bolonią. Był maj. Wtedy dowiedzieliśmy się o kapitulacji Niemców. Muszę przyznać, że nie pamiętam tego momentu i okoliczności z tym związanych. Wiedzieliśmy o tym, że Polska została przez sprzymierzeńców oszukana.. Między oficerami toczyły się wtedy rozmowy, czy nie należałoby wystąpić z wojska jako wyraz protestu przeciw takiemu potraktowaniu nas jako sprzymierzeńców. Tak zrobili Jugosłowianie. Powiedzieli w pewnym momencie, że nie będą się więcej bić. W efekcie zamknięto ich do obozu we Włoszech, a Polacy pilnowali ich. Czy te rozważania miały sens, tego nie wiem, ale w każdym razie wiele się o tym się mówiło.

Po zakończeniu wojny dostaliśmy od Królowej formalne zwolnienie. Dostaliśmy dokumenty zwalniające nas z armii oraz odprawę pieniężną. Nasza odprawa była o wiele niższa, niż oficerów angielskich. Wynosiła ona około 700 funtów i pomogła mi do kupienia domu w Anglii.


Anglicy utworzyli Korpus Przysposobienia do życia Cywilnego. Korpus ten miał ośrodki, których zadaniem było przeszkolenie oficerów i żołnierzy do pracy w różnych zawodach. Mnie odkomenderowano do obozu szkoleniowego, w którym komendantem był major Masztak. Mianował mnie dyrektorem nauczania. Utworzyłem grupy ślusarską, skórniczą, szewską, krawiecką i kucharską. Wśród żołnierzy znaleźli się majstrowie w tych zawodach i ci przejęli funkcje instruktorów. Kursy takie jak np. skórnictwo trwały 3 miesiące. Kurs nie dawał żadnego tytułu, dawał tylko podstawową
umiejętność zawodu. Wielu oficerów poszło na te kursy. Znam pułkownika, który skończył kurs kucharski i pracował potem w tym zawodzie. Inny oficer wykształcił się na krawca. W ramach tych kursów wydaliśmy szereg broszur, książek dla ślusarzy i innych zawodów jak metalurgia, materiałoznawstwo, narzędzia, maszyny ślusarskie i t.p. W sumie było w naszym obozie kilkuset ludzi, po kilkadziesiąt w poszczególnych grupach. Wszyscy moi synowie
przeszli przez te kursy. Moja żona była dobrze wyposażona. Mogła sobie wynająć mieszkanie w mieście. Otrzymywała pensję jako żona angielskiego oficera. Ja byłem skoszarowany w obozie. Okres pracy w Korpusie Przysposobienia zaliczał się normalnie jako służba wojskowa. Otrzymywałem tam normalną gażę oficerską jako porucznik. Po rozwiązaniu Korpusu musiałem przejść do życia cywilnego. Posłano nas do fabryk. Mnie wysłano do fabryki tekstylnej, do przygotowania wełny. Robota była brudna i ciężka, ale dobrze płatna.

Dostałem się do fabryki metalurgicznej. Związek Zawodowy Metalurgów nie przyjmował do pracy Polaków. Mnie i syna Staszka przyjęli na specjalną prośbę na okres próbny. Na początku przyjęli nas na przeszkolenie, płacili minimalnie, 4 funty na tydzień. Po dodatkowym przeszkoleniu otrzymywałem już normalną pensję jak inni robotnicy angielscy. Nie mam słów uznania dla robotnika angielskiego. Byli bardzo koleżeńscy. Obok mnie pracował na dużej tokarni starszy człowiek. Na początku, gdy nie miałem jeszcze wprawy, zostawiał swoją robotę i przychodził do mnie tłumaczyć mi jak należy robić.
Tracił przy tym swój czas i swoje pieniądze. Pracowaliśmy na dniówkę i dostawaliśmy dość wysoką premię. Zarabiałem wtedy 9- 12 funtów tygodniowo. W zasadzie związki zawodowe nie przyjmowały cudzoziemców dlatego, że pracowali tak szybko i wydajnie, że dyrekcja obcinała premię innym robotnikom angielskim. Pamiętam jak pracowałem przy kołach obrotowych do maszyn. Przychodził do mnie przedstawiciel związku i mówił : "Dzisiaj będą ci mierzyli czas pracy. Masz zrobić nie więcej jak tyle i tyle. Jest to norma ustalona przez związek zawodowy." Oczywiście starałem się dokładnie wykonać tę normę i wogóle utrzymywałem z nimi dobre stosunki.


Postanowiłem wyjechać do Kanady, bo wychodziłem z założenia, że tam wszyscy są imigrantami, a więc łatwiej się przystosować do nowych warunków. Napisałem do ojca do Polski z prośbą o radę. Odpisał: "Nic mądrzejszego, synu, w życiu wymyśleć nie mogłeś". I tak pojechaliśmy do Kanady na własny koszt. Popełniłem tu błąd. Gdybym pojechał na kontrakt, rząd musiał by mi wyszukać właściwą pracę. Synowie wyjechali do Kanady przed nami. Kupili dom w Winnipegu, a ja z żoną przyjechałem na gotowe po okresie jednego roku. Synowie nie mieli wiele kłopotu ze znalezieniem pracy.
Staszek skończył angielski college i tu dostał pracę jako kreślarz. Pierwszy dom, kupiliśmy przy ulicy Pritchard. Były to lekkie domki budowane dla ludzi powracających po wojnie. Nie miały piwnic, ale były tańsze. Gdy przyjechałem do Kanady w 1954 roku, miałem już sześćdziesiąt parę lat. Przekazali mnie do biura dla ludzi z akademickim wykształceniem. Złożyłem papiery, ale nie dostawałem odpowiedzi. Sekretarka powiedziała mi otwarcie, że jestem za stary i żadnej roboty nie dostanę. Musiałem wziąć jakąkolwiek pracę. Zatrudniono mnie jako stróża przy budowie. Dostałem najniższą stawkę, ale byłem bardzo zadowolony. Można było wyżyć. Pracowałem
przez trzy sezony. Znałem angielski dostatecznie i przyjmowałem interesantów, którzy chcieli obejrzeć mieszkanie

  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228