
			
	
	Było wcześnie rano, kiedy Kierownika Anastazego obudziła myśl. "Na 
	chorobowym jestem od miesiąca, więc należy mi się zasłużony wypoczynek"- 
	pomyślał. Zapakował żonę, dobytek i wyruszyli na Północ, tam, gdzie od wielu 
	lat, współplemieńcy Anastazego posiadali domki letniskowe i często 
	zapraszali go, by ich odwiedził. I teraz nadszedł ten czas. 
	
	
	Po godzinie, wraz z żoną byli na miejscu. Współplemieńcy przyjęli ich bardzo
	serdecznie. Ledwo zaparkowali samochód, już szklaneczki były napełnione. 
	Anastazy nie miał nic przeciwko temu jako, że było już po trzynastej. 
	Wieczorem odbyła się wspaniała uczta na cześć jednego ze współziomków, który 
	kończył właśnie - dziesiąt lat. Uczta była królewska. Trunki wspaniale, a 
	jedzenie wręcz fantastyczne!!! 
	Udało się Anastazemu porobić wiele przesympatycznych zdjęć. Udało się, 
	albowiem aparat fotograficzny w jego rękach, z godziny na godzinę stawał się 
	cięższy i bardziej jakiś taki nieporęczny.
	
	Głęboki kac wyrwał Anastazego ze snu wcześnie rano. Nie budząc nikogo, po
	oddaniu porannego moczu łukiem tryumfalnym, potrójnie pokręconym i
	uzupełnieniu płynów w organizmie - co trwało dobrą chwilę, udał się Anastazy
	na łowy. Zabrał aparat fotograficzny i na wszelki wypadek cztery puszki wody
	sodowej jako, że zapowiadano gorący dzień.
	Łowy były wyśmienite: zając w lesie, mewa w locie, a nawet pelikany podczas
	lądowania. Wrócił Anastazy dopiero w porze śniadania. Obudził żonę, której
	oczy przypominały spojrzenie królika napotkanego w lesie, i wyruszyli
	posilić się.  Śniadanie, mimo, że takie wczesne, również było pyszne: i 
	twarożek i kiełbaska i kielicha. No, tu Anastazy przystopował, z racji tzw. 
	"roztrzęsienia wewnętrznego" , którego nie ukoił nawet szum lasu i powiew 
	porannej bryzy wiejącej z nad jeziora. Następnie jeszcze parę innych fotek, 
	piwko na obiad, do którego Anastazy również jakoś nie mógł się przekonać i 
	kolejna wycieczka. 
	
	Anastazy był w siódmym niebie! Pełen relaks i wycieczki po lesie, i nad 
	jezioro, i kolejne fotki. A co najważniejsze, żona Anastazego była 
	szczęśliwa i zrelaksowana, i pozostali współplemieńcy tez byli w niebie. Nie 
	bardzo wiedzieli w którym, ale kto by tam liczył. 
	
	Pod wieczór współplemieńcy oddalili się do swoich siedzib, by
	tam rozkoszować się chłodem wieczoru i zimnymi napojami, a Anastazy zasiadł 
	z żoną i przyjaciółmi do wspanialej kolacji: kwaśnej zupy szczawiowej. Tak 
	smakowała ta zupa Anastazemu, że nalał sobie trzy talerze! Nie dziwota, 
	zganiał się przecież chłop po lesie to i kwaśne mu smakowało. 
	
	I nastał ten czas, kiedy żegnać się przyszło. I szczęśliwy Anastazy 
	podziękował, ręce ucałował, pomachał, czym miał, na pożegnanie i odjechał! 
	Nie, żony nie zapomniał! Zabrał ze sobą.     
	
			
	
	W drodze powrotnej, przy drodze wielki niedźwiedź spożywał kolację. Złapał 
	Anastazy za aparat fotograficzny, którego nie było. A być powinien. 
	Zawrócili do miejsca obozowania. Tam też nic nie odnaleziono. "Ach na pewno 
	jest gdzieś w samochodzie znajdzie się później"- pomyślał Anastazy i 
	zawrócił już na dobre do miasta. Ale aparat się nie odnalazł. Zniknęła także 
	z samochodu maskotka "na szczęście", która towarzyszyła Anastazemu przez 20 
	lat jego podróżowania samochodami po świecie, mały "Smurf- muzykant" na 
	łańcuszku od spłuczki, bo łańcuszki te zazwyczaj są mocne.
	
 I siedział Anastazy cały wieczór w domu. I bił się z myślami czy to 
	możliwe, żeby współplemieńcy? A może ten "Smurf" - gadzina, co wisiał 
	uwiązany za szyje na zapalniczce przez tyle lat, wkurzył się, zeskoczył , 
	zabrał aparat na pamiątkę i wyruszył w świat swoja drogą, swoimi ścieżkami. 
	Bo Smurfy to takie leśne ludki, takie duszki i wszystko jest możliwe. Tak 
	twierdzi żona Anastazego, a ona ma zawsze racje.
			
			
			
			
			Powrót..