Polonia Winnipegu
 Numer 59

                            Archiwa Home Kontakt

Wydawca


Bogdan Fiedur
Bogdan Fiedur
 

 

zapisz Się Na Naszą listę


Proszę kliknąć na ten link aby dotrzeć do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.

Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego linku.

 

 

Przyłącz się

Jeśli masz jakieś informacje dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z naszymi czytelnikami, to prześlij je do nas. Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować nas o wszystkich wydarzeniach polonijnych.

 

 

Promuj polonię

Każdy z nas może się przyczynić do promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób.  Mój apel jest aby dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.

Tutaj są instrukcj
e jak dodać stopkę używając Outlook Express.

Kli
knij Tools-->Options --> Signatures

Zaznacz poprzez kliknięcie
Checkbox gdzie pisze

Add signature to all outgoing messages


W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.

Polonijny link Winnipegu
http://www.polishwinnipeg.com

albo

Polish Link for Winnipeg
http://www.polishwinnipeg.com


Po tym kliknij Apply

I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express

Polonijny Biuletyn Informacyjny w Winnipegu

Przez boje, przez znoje, przez trud-kombatanckie losy
Kazimierz Patalas

INDEX

TADEUSZ WILTON

 

 

 

TADEUSZ WILTON

WSPOMNIENIA
Spisane w maju 1990

Pierwsza część wspomnieńTadeusza Wiltona w poprzednim wydaniu Polishwinnipeg.com dziś ciąg dalszy.

Tak się skończyła wojna. Wyjechaliśmy na południe Włoch w okolicę Ascoli Piceno. Ludność przyjęła nas tam bardzo przyjaźnie. Kwaterowaliśmy w szkole rolniczej. Urządzaliśmy zabawy dla żołnierzy, na które włoskie dziewczęta bardzo chętnie przychodziły. Wielu naszych żołnierzy zaczęło się żenić z Włoszkami. Pamiętam,
byłem na nabożeństwie w kościele włoskim. Znałem już język włoski do tego stopnia, że mogłem się z miejscowymi porozumieć. Ksiądz zwraca się do młodzieży włoskiej: "popatrzcie na Polaków. Tu wojna się ledwie skończyła, a oni już myślą o zakładaniu rodzin. A wy co"? Nie było specjalnych wskazań, aby żołnierzy od tego odwodzić. Gdy
przychodzili po poradę, mówiło im się : "zawsze jeszcze będziesz miał czas się ożenić, może lepiej odłożyć to na potem". Ale jak się chłop zakochał, to nie było rady. Ci, których znam i zostali we Włoszech są w większości zadowoleni. Część wyjechała i rozproszyła się po całym świecie. Jeden z nich przyjechał nawet do Winnipegu. Opowiadał mi, że miał trudności, bo Anglia nie bardzo chciała puszczać żonatych żołnierzy do Kanady. Trudno im było ze znalezieniem pracy. Byłem wtedy dowódcą baterii i często zwracali się do mnie o poradę. Korpus oficerski w II-im Korpusie składał się przeważnie z żołnierzy rezerwy. Mieliśmy bardzo koleżeńskie stosunki z żołnierzami. Wspólne przeżycia wojenne wytwarzają mocną więź między oficerami a żołnierzami. Zupełnie inaczej niż między oficerami garnizonowymi a żołnierzami, których ćwiczy się w defiladach. Wyrobiło się daleko idące współżycie i mieliśmy do siebie zupełne zaufanie. Przychodzi do mnie jeden z żołnierzy i mówi: "panie poruczniku, co się dzieje, to myśmy szli do Polski a teraz tak nas tutaj wykiwali. Pan słyszał, co Churchill powiedział. W Jałcie umówili się z Rosjanami, oddali Polskę i co teraz będzie"? Takie było rozgoryczenie i niezadowolenie. Mówi mi: "ja nie pojadę do Polski. Nie chcę więcej tego próbować". Odpowiedziałem mu, że mam rozkaz zabraniający mi namawiania ich, aby tu pozostawali. Każdy żołnierz musi sobie sam zdawać sprawę z tego, co chce zrobić i musi sam zadecydować. To im musiało wystarczyć.

Nie zastanawiałem się wiele nad powrotem. Byłem kawalerem, rodzina - dwóch braci, siostra i matka żyją w Polsce więc nawiązałem z nimi korespondencję. Siostra w jednym z listów pisała, abym koniecznie wrócił, ale w następnych listach nie wspomniała już o tym ani słowa. I wojsko na ogół nie chciało wracać. We Włoszech w pułku nie było ani jednego wypadku decyzji powrotu. Oczywiście zaczęli niektórzy wyjeżdżać, ale nie z przyczyn politycznych, lecz wyłącznie rodzinnych. Byli to głównie ci, którzy zostawili żony i dzieci. Trudno było tych ludzi potępiać. Większość z nas uważała, że powrót do
Polski był do pewnego stopnia zdradą sprawy polskiej. Pozostaniem chcieliśmy zaprotestować przeciwko temu, co się dzieje w Polsce. Później się to nieco zmieniło i mieliśmy więcej zrozumienia dla powrotów ze względów rodzinnych. Wielu kolegów wróciło do Polski już z Anglii i potem cierpieli bardzo z tego powodu. Można by uogólnić twierdzenie, że ci, którzy pozostali na Zachodzie, nie żałowali swojej decyzji. Ostatecznie, ci, zawsze mieli możność powrotu w późniejszym okresie, gdy już się sytuacja w Polsce zmieniła. A o takich powrotach niewiele się słyszało. Każdy z nas do pewnego stopnia zaaklimatyzował się, zapuścił korzenie, założył rodzinę, przyszły dzieci, a to już było dostatecznym powodem aby zrezygnować z powrotu. Tym bardziej, że widzieliśmy, że tam jest straszna bieda. Nie miało sensu, aby ryzykować los naszych dzieci, aby je narażać na tamtejszą biedę. Pamiętam, że gdy jeden z kolegów, jako pierwszy przyjął obywatelstwo kanadyjskie, zaczęliśmy się na niego z boku patrzeć i myśleć, co on wariat robi. Było to wówczas uważane za jakiś czyn antypolski. Trzeba było czasu, żeby się z tym oswoić. Stopniowo jednak wszyscy poszliśmy jego śladami. Chcieliśmy mieć uprawnienia. Zaczęliśmy się organizować. Nie chcieliśmy stać na uboczu. Nie było to już "siedzenie na walizkach". Klamka zapadła i trzeba się było
zdecydować, że tu jest nowa ojczyzna, mimo że korzenie tkwiły głęboko w Polsce.

Pamiętam, że gdy we Włoszech jeszcze, przyszedł rozkaz do pułku, że mogą się zgłaszać ochotnicy do pracy na roli w Kanadzie na okres dwóch lat, przyjechała komisja kanadyjska, prawdopodobnie z ministerstwa rolnictwa. Zgłosiłem się odrazu. Teraz z odległości czasu widzę, że nie był to taki mądry krok. Bardziej by mi się opłacało pojechać do Anglii, przez dwa lata przygotować się do życia cywilnego, a dopiero potem pojechać w świat. Tak zrobili inni koledzy i byli bardziej zadowoleni. Ale mnie się wtedy wydawało, że trzeba chirurgicznie uciąć i zacząć nowe życie w Kanadzie. Jak wyglądało to przyjęcie do Kanady ? Dowódca pułku mówił mi : "Gdzie się pan spieszy, krowy doić do Kanady? Na to zawsze jest czas". Nie chciałem go wtedy słuchać. Stawiliśmy się na komisję kanadyjską. Pokazano nam talerzyki ze zbożem i pytano się nas, co to jest. Tyle trzeba było wiedzieć z rolnictwa. Przyjęli nas do obozu demobilizacyjnego. Załadowali nas na statek "Sea Robin" i popłynęliśmy do Kanady, do Halifax. Był to 1946-ty rok w jesieni. Po długiej podróży koleją znaleźliśmy się w Winnipegu.

Dlaczego do Kanady ? W Polsce czytałem jeszcze jako lekturę szkolną, książkę Arkadego Fiedlera "Kanada pachnąca żywicą". Tytuł był bardzo pociągający. Poza tym były takie filmy z Janet MacDonald i Nelson Eddy "O Rosemari mój kwiecie", "Zakochany policjant". I te piękne góry, niedźwiedzie, rzeki. Kraj piękny. Można by powiedzieć,
że Arkady Fiedler miał swój udział w decyzji przyjazdu polskich kombatantów do Kanady. Mnie i wielu innych z pewnością namówił. Jego rada nie okazała się najlepszą. W każdym razie znaleźliśmy się tutaj. Nie znałem ani słowa języka angielskiego. A język włoski nie bardzo przydawał się w Kanadzie. Po przyjeździe do Winnipegu
poznaliśmy mecenasa Dubieńskiego. Było wielkie przywitanie nas przez Polonię. Dubieński zorganizował nam spotkanie z panem Christiansonem z miejscowego Urzędu Pracy, w nadziei, że może uda się coś załatwić, aby wybrać sobie miejsce pracy. Kolega Ilkow chciał pojechać do Saskatchewan i chcieliśmy być razem. Byliśmy u Christiansona na wieczorku, na którym była także pani Panaro, pani Szczygielska, syn i córka Dubieńskiego. Wypiliśmy po jednej whisky. Przedstawiliśmy mu plany stworzenia organizacji. Czubak powinien pracować w samym mieście. Udało się to łatwo załatwić. Ja
pracowałem na farmie przy szosie nr. 9 przed Lockport. Za cmentarzami z lewej strony była farma mleczna, Parish Dairy Farms. Łatwo można było dojechać autobusem do miasta. Staszek Ilkow również został ulokowany nie dalej niż 15 mil od miasta. To że byłem oficerem, nie było zupełnie brane pod uwagę. Pamiętam tylko, że w Fort Osborn Baracks, dowódca tego okręgu, brygadier Morton, zaprosił wszystkich oficerów ( mieliśmy wszyscy dystynkcje wojskowe) do kasyna oficerskiego. Nasza rozmowa polegała na tym, że oni mówili a myśmy się uśmiechali. Zapytał, dlaczego nie mamy żadnych dystynkcji
wojskowych. Mimo, że miałem szereg odznaczeń, Krzyż Walecznych, Gwiazda za Wojnę, Gwiazda Italii, Gwiazda Afryki, myśmy tego nie nosili. Jego to zdziwiło. Ja do dzisiaj nic nie noszę na paradnych mundurach. Zachował się w stosunku do nas bardzo ładnie, przyjął nas do kasyna oficerskiego, ale to się bardzo szybko skończyło.

Przyjechali farmerzy i zabierali nas po kilku na farmy. Na mojej farmie było około 300 sztuk bydła. Moją pracą było zwożenie codziennie siana. Parą koni i saniami trzeba było jechać w zadymce w pole do stogu, naładować i przywieźć dwa razy dziennie do stajni. 45 dolarów na miesiąc i wyżywienie dostawali wszyscy równo. Było to minimum i farmer nie był zobowiązany płacić więcej, chyba, że uważał, że ktoś specjalnie na to zasługiwał. Nasze warunki były prawdopodobnie lepsze, niż tych kolegów, którzy poszli na buraki. Była to jednak ciężka praca, do której się nie bardzo nadawałem. Nie miałem dostatecznej siły fizycznej do takiej roboty. Za to miałem wilczy apetyt. Było nas dziesięciu na farmie. Siadaliśmy do śniadania do stołu. Gospodyni przynosiła stos grzanek, dzbanki z kawą, jakąś wieprzowinę, boczek, jajka. Stos jedzenia był wysoki, tak, że prawie nie widziałem kolegi, który siadł po drugiej stronie stołu. Myśmy to
wszystko zjadali, a o dwunastej zasiadaliśmy do stołu powtórnie. Wyżywienie było doskonałe. Wyjeżdżaliśmy co sobotę do miasta. Jedynie kolega Czubak miał zezwolenie na pracę w Winnipegu. Cała praca organizacyjna spoczywała na jego barkach. U mojego farmera przepracowałem jedną zimę, od listopada do wiosny. Potem poszedłem
na inną farmę w okolicy Winnipegu w miejscowości Springfield. Pracowałem tam 4 czy 5 miesięcy. Poznałem znajomego w Winnipegu, który zasugerował mi, że da mi nazwisko takiego farmera, u którego nie będę musiał pracować. Farmer potwierdził, że pracuję, a ja nie pracowałem. Od tego czasu mogłem trochę więcej czasu poświęcić na prace organizacyjne. W Winnipegu było bardzo trudno dostać pracę. Trzeba było dostać książeczkę pracy. Wymagano do tego pewnej minimalnej znajomości języka angielskiego. Nie znałem języka. Z farmerem porozumiewaliśmy się za pośrednictwem robotników ukraińskich, którzy znali lepiej język. Zresztą praca była prosta, nie
wymagająca wielkiej znajomości języka. Trzeba było jechać, załadować, przywieźć.

W Winnipegu bywaliśmy w czasie weekendów u rodzin polskich, gdzie nie było potrzeby znajomości języka angielskiego. Tygodnik "CZAS" odgrywał ważną rolę w organizowaniu
Stowarzyszenia Polskich Kombatantów (SPK). Redaktor Synowiecki, pan Chudzicki odnieśli się do nas bardzo przychylnie i z wielką sympatią. Udostępnili nam bardzo chętnie lokal. Było to wtedy przy ulicy Dauferine, na rogu był bank. Umożliwili korzystanie z telefonu. Spędzaliśmy tam wiele czasu. Mieliśmy wizytę "Mounted Police". Chcieli dowiedzieć się o naszym nastawieniu i planach. Porozumiewaliśmy się z nimi łamaną angielszczyzną. Po roku działalności koledzy, rozrzuceni po farmach, dowiedzieli się o
organizacji. Zaczęły przychodzić do nas listy. Pisali, że siedzą, na tym odludziu gdzie świat deskami zabity. "Farmer zamęcza mnie. Ratujcie mnie, abym się stąd wydostał". Faktycznie, czasem trafiali na bardzo nieprzyjaznych farmerów. Listy te były często jakby krzykiem rozpaczy. "Ratujcie, bo ja jestem tu zagubiony." Takie listy trzeba było przetłumaczyć panu Christianson, on interweniował u farmera i albo pogroził mu, albo zabierał pracownika. Często interwencje okazały się potrzebne i były skuteczne. Ludzie przysyłali pieniądze, prosili o polskie gazety, o korespondencję, zapisywali się do organizacji.

Część z nas wstąpiła do SPK już we Włoszech. W skład pierwszego zarządu, rdzenia organizacji wchodzili przede wszystkim Czubak, Klimaszewski, Mossakowski, Kalaska, Wielobob i inni, których nazwiska wyleciały mi już z pamięci. Po odejsciu Czubaka
zorganizowało się pierwsze Koło Nr 13. Klimaszewski był prezesem tego Koła. Jest to jedno z najsilniejszych Kół na terenie Kanady. Jest również drugie, bardzo silne Koło, w Port Arthur. Z tym Kołem współpracujemy bardzo blisko. Między innymi Czubak wysłał mnie jako emisariusza na zebranie zarządu tego Koła w okresie jego formowania. Przekazałem im życzenia od Czubaka wraz z szeregiem praktycznych wskazówek organizacyjnych.

"CZAS" był w tym pierwszym okresie również ważnym punktem poszukiwania kolegów i rodzin. Przysyłano listy do redakcji i proszono o ich doręczenie kolegom, których adresów nie znali. Koledzy utracili kontakty ze sobą i tą droga starali się je odzyskać.
Praca ta pochłaniała sporo naszego czasu, którego nikomu nie zbywało. Nie pamiętam wypadku, aby jakikolwiek list pozostał bez odpowiedzi. Ta część działalności była bardzo ważna. Możność porozumienia się w języku polskim dodawała otuchy i pomogła w przetrwaniu krytycznych okresów.


Musiałem się wywiązać z dwuletniego kontraktu na farmie. Mecenas Dubieński doradzał nam: "Siedźcie cicho i nie awanturujcie się, bo narobicie przykrości i rząd kanadyjski nie zechce przyjąć innych żołnierzy." Mimo to było sporo starć z farmerami. Znalazły one
oddźwięk w ówczesnej prasie. Tak naprawdę, to nie dziwię się, że niektórzy żołnierze awanturowali się. Pierwsza zima okazała się niezwykle ciężka, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali.

Po zakończeniu mojego kontraktu na farmie znalazłem pracę w przedsiębiorstwach murarskich m. inn. Chudzickiego i Szarzyńskiego. Pracowałem przy budowie domów. Moja praca polegała na przygotowaniu zaprawy murarskiej i donoszeniu jej na miejsce budowy. Zarabiałem wtedy 50 centów za godzinę. Była to już poprawa w porównaniu z zapłatą na farmie, która wynosiła 40 dolarów na miesiąc z wyżywieniem i mieszkaniem. Za 8 godzin pracy dostawałem 4 dolary ! Było to około 80 dolarów na miesiąc, ale z tego trzeba było opłacić mieszkanie i utrzymanie. Pracowałem w tym przedsiębiorstwie przez
dwa sezony. Wielu kolegów, żołnierzy było zatrudnionych w tym zawodzie, m. inn. kolega Czubak. Potem dostałem się do fabryki "Ladies Garment Factory". Zatrudniała ona wielu Polaków, m.inn. Lodzia Michalski pracował tu jako prasowacz - "preser", a ja przez 10
lat byłem krojczym - "cutter". Znudziło mi się to wreszcie, znalazłem pracę na poczcie i dotrwałem tam aż do emerytury.

Chór "Sokoła" odgrywał dużą rolę w nawiązywaniu kontaktów i w rozbudowie życia towarzyskiego. Był to bardzo interesujący okres, który pochłaniał dużo naszej energii. Patrząc na to z perspektywy czasu widzę, że była to praca społeczna potrzebna nam i miejscowej Polonii. Dostarczaliśmy im pewną dozę polskości, polskiej kultury. Pamiętam
wyrazy zadowolenia, które padały z ust Polaków pozbawionych polskiego słowa, którzy wreszcie na takim koncercie "nadyszeli się Ojczyzną". Takie wypowiedzi wzruszały nas i zachęcały do dalszej działalności na tym polu.


Koledzy zaczęli się żenić. Miałem już 33 lata i na mnie też przyszedł czas, by założyć rodzinę. Poznałem atrakcyjną, młodą osobę, panną Stefanię Rajfur, która wkrótce została moją żoną. Początki nie były łatwe. Zarobki były stosunkowo małe. Na luksusy nie można sobie było pozwolić. Pierwszy samochód kupiliśmy 10 lat po zawarciu
małżeństwa. Najpierw trzeba było urządzić dom. Potem przyszły dzieci. Niektórzy moi koledzy, np. Staszek Ilkow, skończył studia uniwersyteckie i dostał potem doskonałą pracę. Myślałem o tym, ale nie byłem pewny, czy dałbym sobie radę. Zresztą trzeba było pracować zarobkowo. Po rozpoczęciu pracy na poczcie, życie zaczęło się jakoś
pewniej układać. Nie miałem zasadniczo żadnego wykształcenia przydatnego tu w Kanadzie. Koledzy, którzy byli np. mechanikami, mieli znacznie łatwiejszy start. Mogę o sobie powiedzieć, że wielkich osiągnięć nie mam, ale uczciwie zapewniłem byt sobie i rodzinie.

W organizacji SPK byłem drugim prezesem po rezygnacji Klimaszewskiego. Był to trudny rok organizacyjny. Ludzie nie mieli zbyt wiele czasu na pracę w organizacjach. Praca zarobkowa, zdobycie dachu nad głową były najważniejszymi zajęciami. Po roku pełnienia
funkcji prezesa musiałem ograniczyć swój udział w pracach organizacyjnych i sprawy rodzinne zajmowały mi większość wolnego czasu. Dopiero w późniejszym okresie mogłem się znów włączyć bardziej aktywnie w życie organizacyjne. Okresy takie przechodzili zapewne i inni koledzy. Były naciski ze strony innych organizacji, aby
dołączyć do ich stowarzyszenia, które posiadały już budynek i bazę materialną. Zupełnie podobnie jak to jest dzisiaj. Istniejące organizacje zapewniały ubezpieczenie na życie. Żądały uczestniczenia w miesięcznych zebraniach i sprawowania funkcji. Przed wojną praca w organizacjach mnie nie pociągała. Interesowała mnie piłka nożna i samochody. Z perspektywy czasu mogę teraz powiedzieć, że praca w SPK była dla mnie dobrą szkołą życia społecznego. Nauczyłem się żyć w społeczeństwie. Tak chyba czuje większość naszych kolegów z SPK, dla których uczestniczenie w zebraniach i innych formach życia
organizacyjnego jest bardzo istotną częścią ich życia osobistego. Dla niektórych z nich jest to szczególnie ważne, do tego stopnia, że nawet nie wyobrażają sobie życia bez SPK. Spotkania z kolegami, i wspominki przy szklance piwa o dawnych przeżyciach, stanowią istotny element ich życia. Czy istnieją w SPK podziały między byłymi
oficerami a szeregowymi? Absolutnie nie ! Żyjemy na koleżeńskiej stopie i zupełnie nie odczuwa się dawnych szarż. Nie ma potrzeby obecnie podkreślania tych różnic. Oficerów nie było wielu w Winnipegu. Większość z nich pozostała na wschodzie Kanady. Praca
na roli w Manitobie nie była zbyt atrakcyjnym zajęciem dla większości oficerów.


Teraz mam duże zadowolenie ciesząc się trzyletnią wnuczką. Mogę powiedzieć szczerze, że jestem teraz bardzo szczęśliwy. Mam troje dzieci (dwóch synów i jedną córkę) i czworo wnuków. (15, 11 i 3 lata) . Wszystkie dzieci pracują w Winnipegu. Syn skończył biologię na uniwersytecie. Obecnie pracuje jako urzędnik celny. Córka skończyła pielęgniarstwo na Uniwersytecie Manitoby. Pracuje w szpitalu jako dyplomowana pielęgniarka. Najstarszy syn, któremu również powodzi się bardzo dobrze, jest kierownikiem sprzedaży narzędzi rolniczych. Wszyscy urządzili się bardzo dobrze i powodzi im się lepiej niż kiedykolwiek mnie się wiodło.


Tak się składa, że większość dzieci pokolenia kombatantów pokończyła studia  uniwerysteckie i zajmują poważne stanowiska w społeczności kanadyjskiej. Nie słyszało się o jakichś poważniejszych niepowodzeniach. Większość zadowolona jest ze swojego życia. Wszyscy z dumą opowiadają, że ich dzieci żyją na innym poziomie niż oni sami. I to jest chyba jednym z najważniejszych osiągnięć tej grupy kombatanckiej. Z punktu widzenia interesów Kanady, zastrzyk tej grupy wniósł bardzo cenne elementy w życie tego kraju. Starsze pokolenia emigracyjne wspominały wielokrotnie, że ich początki były
trudniejsze, znacznie trudniej było im uzyskać pracę. Historia się powtarza i najnowsza emigracja przyjeżdża tu na jeszcze łatwiejsze warunki. To jest chyba wynikiem ogólnego polepszania się warunków życia w Kanadzie.

 

 
  INDEX



Copyright © Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w dokumencie.

 

23-845 Dakota Street, Suite 332
Winnipeg, Manitoba
R2M 5M3
Canada
Phone: (204)254-7228
Toll Free US and Canada: 1-866-254-7228